Ulica Mariacka
- Ja też już muszę – i podniosłem się z krzesła.
Dziewiona roześmiała się krótko, hałaśliwie. Pomyślała to, co każdy by pomyślał.
- Gdzie się śpieszysz? – głos Piniola mówił, że nie ma po co.
- W zasadzie, nigdzie. Ale… pogadaj jeszcze z Dziewioną – uśmiechnąłem się krzywo.
- Dobra, dobra – wyszczerzył zęby.
Wyszliśmy, i powlekliśmy się w stronę Rynku.
Musiałem przyznać, że była bardzo kobieca. Trochę niższa ode mnie, z ładnymi biodrami, jasnymi włosami do ramion, i twarz… Mimo wszystko przykuwała uwagę. Gdyby tylko nie piła.
- Dokąd idziesz? – zapytałem.
- Na „kwadrat”
- Nie za wcześnie?
- Nie.
- Masz swoje miejsce?
- A co? – spojrzała na mnie. – Chcesz mnie odwiedzić?
- Tak tylko
-Tamara… - coś mi chodziło po głowie – jesteś fajna dziewczyna… ale, nie pij tyle. Wiem coś o wódce, jakim jest złudzeniem, i jak wyniszcza. Weź się w garść.
Patrzyła na mnie, nie rozumiejąc.
- … O co ci chodzi?...Tak cię to martwi?
- Sam nie wiem… ale jest coś w tobie… cholera!... bliskiego. A może tak mi się tylko wydaje.
- No … chcesz pewnie za darmo, i nawijasz. Ale ja też za darmo nie daję.
- Daj spokój.
- To co? Czego ty chcesz? Wiesz… odpierdol się! Tatuś się znalazł. Kurwa mać!
- Uspokój się. Niczego nie chcę. Cholera!... Tak mi coś przyszło do głowy.
- Do głowy? A może do fiuta?
Odechciało mi się gadać. Tamara się broniła, a ja nie byłem jej tatusiem, a tym bardziej Matką Teresą. Żyliśmy na innych poziomach, choć… gdzieś się spotykaliśmy. W beznadziejnej pustce, która nas osaczała, i macała jak rzeźnik kurę, by sprawdzić czy już.
Rozstaliśmy się, chyba bez żalu.
I gdy szedłem w stronę Mickiewicza, do autobusu, uświadomiłem sobie, że ją polubiłem.
Westchnąłem.