This Noisy Silence
Jeśli spodziewał się odpowiedzi, zawiódł się srodze.
- Jutro z rana wyruszam. - rzekł sam do siebie. - Nie ma sensu zwlekać. -
Zapadł zmierzch.
Spodziewana ulewa jakoś nie chciał nadejść, czarne chmury kłębiły się na niebie, nie dopuszczając do ziemi blasku księżyca. Ciemność jak smoła ogarnęła obozowisko, lodowaty wiatr od pustkowi ziębił skulonego przy ogniu Belgina, ten okrył się starym, płóciennym płaszczem maga. Podróżne odzienie czarownika najwyraźniej podziurawiły polne myszy, potargały psy i obszczały koty; śmierdziało nie do wytrzymania, lepiło się i brudziło koszulę. Student podwinął nogi pod brodę i wsadził dłonie w poły płaszcza - bez skutku. Nudził się śmiertelnie - jego towarzysz poszedł spać do swojego namiotu; czarnowłosy jednak nie mógł zmrużyć oka. Bał się jutrzejszej wyprawy.
Dwa tygodnie pieszo przez górskie lasy, bagna i śniegi, narażony na atak dzikich zwierząt i jeszcze gorszych ludzi - nie przejmował się tym zbytnio, idąc w kompanii z czarnoksiężnikiem i drugim kamratem; Aslan znał na pamięć wszystkie szlaki i ścieżki, zawsze umiał ominąć niebezpieczne rejony; nigdy nie zdarzyło im się wejść w drogę elfom, wilkom ani bandytom. Ale samotna wędrówka? Belgin nie pamiętał trasy. Jak znajdzie bezpieczny nocleg? Co będzie, gdy zabłądzi? Z drugiej strony, siedzenie tutaj przez pół miesiąca i podcieranie tyłka nieprzytomnemu staruchowi było by jeszcze gorsze.
- Kurwa mać.- podsumował swój stan ducha.
Gapił się bezmyślnie w ogień, próbując zapomnieć o chłodzie i mroku; nic nie słyszał, poza jednostajny szumem traw poruszanych wiatrem. Niewidoczne chmury przewalały się po nieboskłonie, gnane przez wiatr daleko na wschód, ku zamieszkałym ziemiom. Wyschła rzeka wiła się w wąwozie nieopodal, wicher toczył nią kłęby kurzu i piachu; obumarłe drzewa milczały tysiącem spadłych liści. Bezszelestne drapieżniki na miękkich, kocich łapach skradały się przez równinę, polując na króle i świstaki; nagła cisza w miejscu uderzeń serca oznaczała śmierć. Niesłyszalne ptaki szybowały pod niebem, orientując się w mroku sobie tylko znanymi sposobami, miliony owadów bezgłośnie przebiegały po ziemi. Płomień ogniska pożerał suche gałązki jak strzechy domów, iskry strzelały w górę niczym strzały i gasły, ścigane przez wiatr i pył. Słychać huk ognia, wrzask palonego żywcem świeżego drewna, szyderczy śmiech wichru uradowanego z dokonanego zniszczenia. Polana gniotą się i łamią w płomieniach jak ludzkie kości; szczapy ostre niczym pale, niczym oszczepy, przebijające w locie uciekających, dławiący strach, krzyki bólu niszczą ciszę nocy. Serce, serce wali jak oszalałe, ból, cisza. Śmierć. Na koń! Gdzie teraz? Na wschód. Tam złoto, tam łup i niewolnicy. Na koń! Tu zostały jeno zgliszcza. Na wschód! Wiatr wieje od tamtej strony, niosąc nawet już nie głosy, a milczenie, nie gorąco i pożar, a cień i chłód. Już nie domy, tylko popioły, zimne trupy miast ludzi.
Belgin rozejrzał się z niedowierzaniem po polanie, wizje zniknęły, nierealne jak sen; widział już tylko obóz, noc i dogasające ognisko. Soner chrapał w swoim namiocie. Czyżby on sam zasnął?
Łomot końskich kopyt, brzęk stali. Za daleko by słyszeć, za daleko by widzieć. Tylko bezgłos, gdy kopyta nie uderzają w ziemię, trwoga wśród lasów i pustkowi, zwierzęta kryją się w norach i uciekają na wzgórza. Cisza coraz słabsza, coraz mniej donośna - jeszcze trochę, a usłyszy głosy, tętent i świst strzał, wtedy będzie już za późno.
- Prosto na nas. - szepnął czarnowłosy student. Zrozumiał. - Ile mamy czasu? Jak szybko wieje wiatr? - obejrzał się ku majaczącej w mroku sylwetce głazu.
Dwa, trzy dni.