This Noisy Silence
Słyszał ich już od wczesnego popołudnia, nadjechali grupą od pustkowi, krzycząc i poganiając konie; przez chwilę miał nadzieję, że nie znajdą małej polanki z głazem pośrodku, że nawet jeśli, to nie odkryją, że jeszcze wczoraj ktoś tu obozował, nie rozgarną zasypanego ogniska, nie odkopią spod chrustu zwiniętych namiotów. Na próżno.
Rozesłali zwiadowców, by przetrząsnąć okoliczne lasy i parowy, miał nadzieję, że żaden z nich nie znajdzie przypadkiem Belgina.
Trzech. Objechali martwy las, zawrócili za wzgórzami, wjechali w wąwóz. Odcięli mu drogę. Nie musiał przykładać uszu do ziemi, wychwytać ulotnych zapachów, rzucać żadnych zaklęć. Po prostu to wiedział.
Delikatnie ułożył nieprzytomnego starca na ziemi pod skałami. Asil Aslan zdawał się spać, śnić o ważnych, niepojętych, niezrozumiałych dla zwykłych ludzi sprawach, których nie wolno porzucać dla ziemskich zmartwień i marności. Przy których życie, własne czy cudze nie miało żadnego znaczenia. Przy których śmierć, własna czy cudza, była li tylko nic nie wartym przerywnikiem. Stanął pośrodku wąwozu, dzierżąc w dłoni laskę. Nie znał żadnych zaklęć bojowych. A nawet gdyby, sam na całą bandę nie miał żadnych szans.
Z początku ciche, ledwie słyszane stąpanie, z obu stron, potem coraz głośniej, tętent kopyt, rżenie koni, daleki pokrzykiwania, błysk stali... Tak długo się ich obawiał, a dopiero teraz widział i słyszał. Dopiero teraz...
U wylotu jaru konne sylwetki, trzech z jednej, trzech z drugiej. Zobaczyli. Otoczyli. Tamten naciągnął cięciwę łuku, ofiara nie słyszy świstu strzały, nie widzi samego pocisku. Soner zamknął oczy. Serce, serce wali jak oszalałe, ból, cisza.
Śmierć.
KONIEC