"Szelest Motyla"
-Postanowiłeś więc wesprzeć w bólu kumpla łajzę i polać mu świeże rany zimnym piwem dla ochłody? – syknąłem zgryźliwie, zapalając papierosa.
-Czy ja wyglądam na Matkę Teresę? – skrzywił się mój dobroczyńca i nachylił się w moim kierunku z chytrym uśmiechem. -Mam dla ciebie propozycję biznesową i mówię ci- tu głos zabrzmiał mu tajemniczo - głupi będziesz, jak nie skorzystasz.
-Wiesz, jak cię lubię, ale zapomnij stary, ja się do tego twojego sanatorium nie wybieram.
-Sanatorium nie dla frajerów -zarżał – po koleżeńsku proponuję. Chcesz - zarobisz, nie – prosić nie będę.- W jego głosie dało się słyszeć urazę.- Robota prosta i bezbolesna – tu spojrzał na mnie znacząco.- Za dużo się tych swoich książek naczytałeś i coś ci się roi, a życie kolego brutalne jest, albo ty je za łeb albo ono ciebie! Bez urazy stary, ale swoje lata masz, a co osiągnąłeś? - Podsunął mi do twarzy swoje wielkie łapsko i zaczął wyliczać: Po pierwsze - mieszkasz z matką. Po drugie – jesteś sam. Po trzecie – laska zrobiła cię w trąbę i wyszła za dzianego kolesia. Po czwarte - zaciągnąłeś kredyt studencki, który spłacałeś szorując kible i podając cegły niedouczonym fachowcom na budowach. Po piąte, dziesiąte i dwudzieste piąte – jesteś b e z r o b o t n y, jeździsz autem rówieśnikiem i olali cię wszyscy znajomi, oprócz mnie – zakończył. Przyznaję - zatkało mnie… Krótka, wypunktowana analiza mojego życia osobistego w wykonaniu profesora Jabłońskiego, była zadziwiająco trafna. Trzydzieści lat życia z hakiem zmieściło się w paru nudnych punktach i wszystkie były prawdziwe!
- Porażająca analiza, ale dzięki, nie skorzystam! – Wstałem, szykując się do wyjścia.
-Jak zmienisz zdanie, zadzwoń - niczym niezrażony Sebastian, rozparł się wygodnie na stoliku.- „Nie taki diabeł straszny, jak go malują…” - rzucił na pożegnanie. Cholerny dzień ludowej mądrości -pomyślałem ze złością - wszyscy przysłowiami gadają! Niech tylko jeszcze matka zacznie złotymi myślami strzelać…
Chociaż w korytarzu panował półmrok i starałem się jak najciszej przemknąć do mojego pokoju, wyczuwałem (oprócz własnego chmielowego oddechu ), coś wiszącego nad moją głową z nieuchronnością i siłą greckiego fatum. Szybko przekonałem się, że tym kimś była moja matka Jadwiga, wyłaniająca się z mroków kuchennych niczym Atena z głowy Zeusa. Walczyłem właśnie z butem, który zaklinował się na mojej stopie, gdy bogini wojny dopadła mnie, jak przebiegły lis dopada niemrawego kurczaka.
-O której to się wraca do domu?- zasyczała jak prawdziwa żmija szykująca się do ataku- Nie dość że wychodzisz z tym kryminalistą, to jeszcze wracasz zalany w trupa w środku nocy! Nie tego spodziewałam się dożyć na stare lata!