"Szelest Motyla"
- No i co tam? – zapytała w biegu.
- Hipopotam – burknąłem pod nosem i od razu pożałowałem. Jadzia poczuła się dotknięta. Odwróciła się na pięcie i dostojnie oddaliła do kuchni, gdzie z grobową miną urażonej matrony wróciła do lepienia pierogów na obiad.
- Tym razem nie przyjęli mnie z powodu baletu – podjąłem temat. – Jadzia z zaciśniętymi ustami i wzrokiem wbitym w pieroga z serem, udawała, że w ogóle mnie nie słucha. Wiedziałem, że to tylko pozory. Tak naprawdę zżerała ją ciekawość. – „ U złej baletnicy, rąbek u spódnicy” – zacytowałem panią dyrektor. Twój syn jest i prawdopodobnie na wieki pozostanie bezrobotnym magistrem historii i powinnaś zacząć się do tego przyzwyczajać. - W odpowiedzi zmierzyła mnie wzrokiem bazyliszka, co mogło oznaczać tylko jedno: Miała w tym momencie podobne zdanie na temat mojej zaradności życiowej, jak przed chwilą moja niedoszła przełożona. – Jest jeszcze cień nadziei- podszedłem bliżej – Musisz poderwać jakiegoś wpływowego ministra oświaty i zaklepać dla mnie jakiś etacik w szkole naprzeciwko.- Zanim zdążyłem uskoczyć, dostałem ścierką. Od pewnego gderania uratował mnie dzwonek do drzwi.
- Cześć Stary! Masz chwilkę? Podstępna mina Seby nie wróżyła nic dobrego, ale lepsze to niż Jadziowe wywody i szczegółowa analiza moich życiowych porażek.
- Właśnie wychodziłem – poinformowałem Sebastiana – Jadzi zabrakło mąki na pierogi – unikając kolejnego ciosu ścierką wydostałem się szczęśliwie na klatkę schodową.
- Moje uszanowanie Pani Jadziu! – Seba nie mógł darować sobie lizusostwa. Uciekamy przed burzą z piorunami?- raczej stwierdził niż zapytał, serwując mi jednocześnie solidne klepnięcie w kark.
-Masz łapę jak młot – jęknąłem na bezdechu – dobrze Ci zrobiły te wczasy w sanatorium. Sebek nawet nie mrugnął. Dla większej części populacji ludzkiej, pobyt w więzieniu byłby traktowany jako coś niestosownego i wstydliwego, Sebek natomiast miał na ten temat szokująco odmienne zdanie.
-Strzelimy po browarze i omówimy pewne sprawy – zakomunikował nie patrząc nawet w moją stronę.
Ogródek piwny pękał w szwach. Bez słowa protestu podążałem za Sebkowymi plecami, które przypominały włochaty kark niedźwiedzia jaskiniowego. Niedźwiedź zatrzymał się przy barze, zażądał piwa, a następnie ciężko opadł na pierwsze z brzegu krzesło. Od stolika zerwały się dwie spłoszone dziewczyny i pospiesznie opuściły ogródek.
- Zmarniałeś tu beze mnie, aż żal patrzeć- stwierdził i duszkiem opróżnił puszkę piwa, po czym odczekał zmęczony tym wyczynem i głośno beknął.- Jak na moje oko- ciągnął bez skrępowania- to kolejna świetna robótka ci nie wyszła. Niech zgadnę - pastwił się nade mną z wyraźną przyjemnością- pan magister dostał kolejnego kopa od kolejnej Jaśnie Oświeconej Dyrekcji a w domku, mamusia chciała przełożyć przez kolano niedobrego synka i przylać mu pasem na gołą pupcię… - zaśmiał się głośno. Bez wątpienia świetnie się bawił. Nie dziwiło mnie to specjalnie. Jego stosunek do książek, nauki i zainteresowań innych niż dobrze zorganizowana kombinacja dająca wymierne korzyści materialne ,były mi znane w każdym szczególe. Filozofia życia kolegi Jabłońskiego narodziła się już w szkole podstawowej, a może nawet w przedszkolnej piaskownicy, a ja miałem ten „ zaszczyt”, że Sebek uważał mnie za swojego najlepszego kolegę, chociaż pasowaliśmy do siebie jak pięść do nosa.