Srrach
- Pa, Marta.
Kazimierz wrócił do stołu, ale nie siadł.
- To czas na mnie, przyjaciele – powiedział. – Załatwię sprawę z tym zakładem i zaraz wracam.
- Wiwat, Kazimierz! – ryknęli Mietek, Ojciec i Kartofel. Tylko Protazy milczał i drapiąc się po brodzie, nad czymś głęboko się zamyślił.
- Kaziu, to głupi zakład, nie musisz wcale iść – zaczął go odwodzić.
- Jak to, zakład jest, musi iść! – zapeszyła się reszta ferajny.
- Skoro żeście tacy mądrzy, to idźcie sami.
- Głupi, nie głupi, słowo się rzekło – stwierdził Kazimierz.
- Jak chcesz – zrezygnował Protazy.
Kazimierz chwycił szklankę z wódką i pociągnął spory łyk. Odstawił ją z łoskotem, chwycił płaszcz i szalik, i wyszedł.
Kiedy znalazł się za drzwiami, w duchu przyznał rację i przyjacielowi, i Marcie. Głupi jestem jak but, niczego się nie nauczyłem przez te lata, wręcz przeciwnie, z wiekiem idiocieję. Marta dobrze powiedziała, że źle to się musi dla mnie skończyć. Muszę przestać. To zresztą już postanowione. Trzeba dalej normalnie żyć, naprawić to, co można jeszcze naprawić. Choćby ze względu na Martę, ale też ze względu na siebie samego, na pamięć Agaty.
Tak rozmyślając, szedł ulicami Kruszwicy, rzucając długi, błądzący po ścianach i bruku cień. Gdzieniegdzie paliły się w oknach lampy, bądź świece. Uliczne latarnie igrały światłem. Wzeszedł księżyc, pojawiło się kilka gwiazd. Powoli opuszczał miasteczko i zbliżał się do położonego niedaleko od niego cmentarza. Wreszcie dotarł. Otworzył bramę, która straszliwie zgrzytnęła, i wszedł na teren miejsca wiecznego spoczynku mieszkańców Kruszwicy.