Skądinąd. I zewsząd /2/
***
Gdyby przypadkowy, niespieszny przechodzień znalazł się tego popołudnia na opłotkach urokliwego Łańcuta, ujrzałby widok następujący: kilka radiowozów na włączonym sygnale stało obok pobocza, a między nimi kręcili się ubrani na jasnozielono ludzie. Z daleka nie dostrzegłby szczegółów - gdyby podszedł za blisko, straciłby z oczu całość tej sceny. Gdyby stanął w odpowiedniej odległości, usłyszałby urywane, krótkie hasła, rzucane niby od niechcenia, z zawodową rutyną przez jasnozielonych między sobą. Gdyby nagle obudziłby w sobie dawno nie spotykaną ciekawość, mógłby zabawić się w lokalnego dziennikarza i zrobić wywiad. Mógłby wyglądać mniej więcej tak. -...jeszcze tu...zmierz wszystkie...ok, szukamy dalej...- Dzień dobry, panowie, co tutaj robicie? Jestem reporterem "Tygodnia w Łańcucie"... - To sprawa tajna. Nie wolno nam nic mówić. Takie mamy zarządzenia z góry. - Dobrze, a tak ogólnie? - Niestety, nawet ogólnikowo nie jestem w stanie nic powiedzieć. Mierzymy tutaj różne parametry geomantyczne, w tym promieniowanie gamma i natężenie pola elektromagnetycznego i oddziaływania z pobliskich sieci energetycznych. Tak zbyty, ów wolny przechodzień, nie poddałby się jednak tak łatwo i spróbował dowiedzieć się więcej bardziej bezpośrednio. Wtedy zauważyłby, że pośrodku tego cudacznego dziwowiska, stoi dwóch zapiętych w białe pasy mężczyzn. Byli o coś pytani, wtedy podnosili ręce i wzruszali bezradnie ramionami, wyrzucając z siebie nic nie znaczące wyrazy, to znów chodzili w kółko, a ponaglani przez coraz to nowych ludzi, nerwowo przestępowali w miejscu, gdzie ich widać postawiono. Nagle zdało się, jakby zaszła widoma zmiana, albowiem jeden z mężczyzn coś krzyknął i znieruchomiał natychmiast, patrząc się w jakiś jeden punkt i zastygając w katatonicznej pozie. Wtem widać było, jak rzuca się całym ciałem przed siebie, biegnąc w kierunku przydrożnego lasu, a skonsternowani policjanci wraz z odzianymi w biel mężczyznami rzucili się w pogoń. Nad wysokimi drzewami zerwało się mnóstwo ptaków, zaszumiało jak na morskim nabrzeżu, powiał silny, porywisty wiatr, a na jeszcze dalszym horyzontem, domkniętym przez negotycką świątynię-katedrę pojawiły się ciemne, stalowe pióra chmur, potem ich poskręcane w esy-floresy ręce, do złudzenia przypominające jakiegoś wielkiego pterodaktyla zniżyły lot, osiadając najpierw na gotyckich wierzchołkach sosen, a potem pierwsze krople lipcowego deszczu, jedna za drugą, uderzały w bębny krzewów, perkusję traw i zarośli, za którymi znikł jeden z mężczyzn…
***
Pogoń znikła za krzewami łańcuckiego lasu. Wszyscy rzucili się - łącznie z niektórymi technikami - w pościg, lecz R. był szybszy. Raz po raz zmieniał kierunek ucieczki, przeskakiwał jary i małe wąwozy, znikał za kolejno rozstępującymi się jak na balu drzewami. Policjanci ostrzegawczo oddali strzał w powietrze, ale nawet ten sygnał nie zmienił decyzji R. Jeszcze w II klasie liceum był najszybszy w biegu na 400 metrów, z czego teraz ochoczo korzystał.