Skądinąd. I zewsząd /2/

Autor: rafalsulikowski
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

  Drugi z mężczyzn, nadal w kaftanie zaczął coś mówić. Początkowo bardzo cicho, pod nosem, potem głośniej i głośniej, aż jego mowa przeszła w krzyk, w którym ginęły poszczególne słowa, a zdania przypominały miazgę, jakiej w lesie nie brakowało. Podszedł jeden z tych, co byli w bieli i szybko zrobił Żuławskiemu zastrzyk z silnego środka uspokajającego. Chirurg w kilkanaście sekund stał się senny, apatyczny i przestał mówić do siebie. Tymczasem pogoń trwała w lesie. 

     R. był nieprawdopodobnie szybki. Oddalał się od peletonu z prędkością metra na pół minuty. Policjanci oddali ponownie ostrzegawcze strzały w powietrze, jednak pacjent nie odpuszczał. Biegł coraz szybciej, jak gnany niewiedzialnymi sznurkami, które ktoś nad nim trzymał. Międzyczasie zdołał poluzować i uwolnić się od kaftana, który po chwili leżał na ścieżce. Minęło kolejne kilka minut. Zmęczeni stróże ładu i porządku jeden po drugim dawali za wygraną. Wkrótce stracili pacjenta z oczu, a ten jakby zapadł się pod ziemię. Kolejno odwracali się i wracali do pozostawionej grupy techników w uroczym lesie pod miasteczkiem Łańcut. Gdy przybyli karetka już zabrała Żuławskiego z powrotem do małopolskiej lecznicy. Plan się nie udał - niczego sensownego nie usłyszano od neurochirurga. Jeden szczegół wzbudził podejrzenia ekipy technicznej - wokół lasu i wśród drzew panowały bardzo wysokie parametry różnych sił przyrody, zwłaszcza promieniowanie elektromagnetyczne. Wokół nie było linii elektrycznych, ani innych potencjalnych źródeł tych zjawisk. Geodeci odkryli wysoki poziom geomantyczny, który nie wiadomo, skąd pochodził. - To jak szukanie igły - miał stwierdzić kierownik techniczny. - Nie wiadomo, co tu się dzieje, aparatura pokazuje maksymalne parametry, a potem wariuje - dodał. Nikt go jednak nie słuchał. Jeden z wyżej postawionych policjantów miał teraz uciekiniera na głowie. Wściekli postawili wkrótce całą okolicę na nogi. 

- Proszę o przysłanie helikoptera i wypuszczenie dronów wokół Łańcuta - meldował komuś szef lokalnej policji. Tak się też stało - wkrótce nad lasem pojawiły się dwa wyposażone w silne kamery termowizyjne helikoptery, które zniżały maksymalnie lot. Po kilku godzinach jednak zaprzestano akcji, bo zbliżał się zmrok. Jedyną nadzieją było to, że pacjent w tak ciężkim stanie popełni jakiś błąd albo sam zgłosi się na komisariat, głodny i bez dachu. Wysokie drzewa, gdyby mogły patrzeć, ujrzałyby jednak dziwną, daleką poświatę, coś na kształt dysku, który unosił się nisko nad ziemią, kręcił w kółko, mienił całą paletą kolorów, to znów błyszczał na srebrno, to ukazywał wszystkie barwy tęczy, a między nimi prezentował jakieś oku ludzkiemu nieznane kolory, jakby stopnie przejściowe między widzialnym a niewidzialnym, jak ćwierćtony w gamie muzycznej. Ponownie włączono lampy uliczne, ludzie poczęli z wolna zaszywać się w swoich domach i mieszkaniach, cichły krzyki uliczne, a gdyby to był wiek dziewiętnasty na ulice i place wyszliby latarnicy, by włączyć gazowe lampy, dające nastrój czegoś nieokreślonego, jak nagła góra lodowa na kursie kolizyjnym transatlantyku…


***

    Kiedy zaaplikowano Żuławskiemu silny zastrzyk uspokający, natychmiast poprowadzono go do ambulansu, który z włączonymi kogutami ruszył w kierunku Ul. Kobierzyńskiej pod Krakowem. Pacjent mimo środka na uspokojenie, przejawiał całkowitą dezorganizację wewnętrzną. Co jakiś czas mówił do siebie, zaczepiał lekarzy z karetki i wypowiadał urojenia prześladowcze. - ... on tam został...ratujcie...na zawsze został" - głos neurochirurga jakby próbował przebić nie tylko ściany ambulansu, ale chciał biec przez cały kosmos, wołając o ratunek. -...to on...on..on jest nosicielem tych fenomenów...po co ja to zrobiłem...po co...nie tak miało... - kompletna sałata słowna zastępowała niegdyś mocny i rozsądny głos nieszczęśliwego pacjenta. Jechali szybko, kierowca omijał światła na skrzyżowaniach, pędził po torach tramwajowych, mijał wsie i miasteczka dawnej Galicji, o której tyle pisano. Było grubo po 20-tej, kiedy ambulans wiozący nieszczęśliwego chirurga, zajechał przed Izbę Przyjęć w podkrakowskim szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych. Kierowca zgasił silnik, naraz otworzyły się boczne drzwi i widać było, jak prowadzą Żuławskiego do wnętrza. Nie stawiał biernego oporu, działał jeszcze zastrzyk po tym, jak drugi z pacjentów dał nogę. Zaraz ktoś wyszedł z bocznych drzwi i wręczył pielęgniarzom jakiś dokument, po chwili sanitariusze, którzy niejednego usiłowali pokonać, poprowadzili Zuławskiego z powrotem na 6A, gdzie urzędował Walczyński. Podczas drogi z Izby na oddział, mijali drzewa, już wiekowe, malutki sklepik spożywczy, potem na przełaj przeszli obok innych oddziałów, z których ów był najlepszy. Podeszli pod solidne, okute i zabezpieczone kratami drzwi. Na korytarzu czekał już Walczyński, jak zawsze w drogim garniturze, krawacie od Pierre Jardin i butach za 300 złotych. 

Najpopularniejsze opowiadania

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
rafalsulikowski
Użytkownik - rafalsulikowski

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-10-19 14:31:17