Siedem ogrodów - antologia miłości niechcianej
– Jestem blisko ciebie, wyjdziesz na szybkie piwko do „Jabłuszka”.
– Jasne, będę za dziesięć minut – przytaknąłem i wstałem od stołu, szybko myjąc po sobie talerz. Marek widząc, że zbieram się do wyjścia, krzyknął za mną do korytarza.
– Idziesz z nami dzisiaj na piwo, czy znowu przepadniesz? Umówiłem się z Rafałem na dziewiętnastą.
– Idę z Jurkiem do Zbyszka, wrócę za godzinę – odparłem.
„Jabłuszko” była to maleńka osiedlowa, sezonowa knajpka w parku, prowadzona przez naszego wspólnego kolegę. Właściwie był to przerobiony drewniany domek kempingowy, otoczony sympatycznym drewnianym płotkiem i mieszczący na swojej małej posesji pięć stoliczków z ławeczkami. Wpadaliśmy tam czasami na małe piwko i pogaduchy. Jurek siedział już pod parasolem przy drewnianym, składanym stoliku, a w ręku trzymał plastikowy kubek z piwem. Za barem wystawionym na zewnątrz, stał barczysty, wysportowany facet ze starannie przystrzyżoną, lekko siwiejącą brodą, ubrany w biały T-shirt i przepasany zielonym fartuchem. Przywitałem się z nim.
– Siemka Zbysiu, daj małe piwko – poprosiłem i poczłapałem do Jurka.
– Fajnie, że zadzwoniłeś, mam gęstą atmosferę w domu – uśmiechnąłem się.
– Pogryzłeś się z Markiem?
– Taa. Przejdzie mu za chwilę. Moja wina – mruknąłem. – A co tam słychać u was?
– Ok. Bardziej mnie interesuje co u ciebie. Nie dzwoniłeś, więc przyjechałem.
– Sorry, nie było kiedy. Co u mnie? Nic, na tyle pozytywnego, by się tym pochwalić. Ostatnio mam same czarne koty na drodze – powiedziałem, upijając łyk piwa. Nie było bardzo wyszukane, ale przynajmniej zimne.
– Co z tą dziewczyną?
– No co mogło być? Zgodnie z przewidywaniami, posłała mnie na drzewo – wskazałem wymownie na swoją szyję, gdzie bladł już nieszczęsny siniak po zębach jadowych Iwony. – Poza tym, przespałem się z kobietą, z którą nie powinienem był się przespać i cholernie mi z tym niewygodnie – mimowolnie spojrzałem na bransoletę, którą dziś rano założyłem, jadąc do pracy.