Rosalie Moore 2.
14. - Obejmij mnie, Michael – powiedziała, widząc jego spragnione czułości oczy.
W powietrzu unosił się świeży zapach wczesnej wiosny. Rosalie Moore przechadzała się powoli między małymi straganami. Co jakiś czas chwytała w dłoń lśniące, czerwone jabłko czy wąchała stojące w dużych dzbanach wody, różnokolorowe róże. Czuła na sobie uprzejme, jakby delikatnie matczyne spojrzenia starszych kobiet, które przyglądały się jej leciutko wypukłemu brzuchowi.
- Rose, mama pyta czy masz ochotę na coś do zjedzenia – oznajmiła Jenny, robiąc głupia minę. Dziewczyna niosła w dłoni wiklinowy koszyk wypełniony po brzegi nasionami roślin, co oznaczało, że mama postanowiła upiększyć ogród. Rosalie nie musiała długo czekać, by usłyszeć wołanie swojej rodzicielki.
- Kochanie? Może..? – siostry zaśmiały się widząc swą elegancką matkę wymachującą gruszką i pękiem marchewek.
- Nie mamo, dzięki. To, że jestem w ciąży nie oznacza, że pochłaniam wszystko, co znajdę na swojej drodze – mruknęła Rosalie i zwróciła się do siostry– Jenny, jestem zmęczona. Pojdę już do domu, dobrze? Poradzicie sobie?
Nie mogła tak zwyczajnie przejść obok. Nie potrafiła. Już od tak dawna nie była w miejscowym parku, że tym razem nie zdołać sobie tego odmówić. Kroczyła bardzo powoli wzdłuż wąskiej ścieżki, obserwując mijanych ludzi. Przeszła obok placu zabaw. Na huśtawkach bujały się małe dziewczynki z kokardami we włosach. Instynktownie, kątem oka zerknęła w stronę miejsca, w którym po raz pierwszy spotkała M. Jakże duże było jej zaskoczenie, gdy zobaczyła, że miejsce na ławce zajmuje mężczyzna. w granatowym, długim płaszczu. Rosalie westchnęła i oparła się o jedno z drzew. Chłodne powietrze ziębiło jej dłonie, które postanowiła przyodziać w rękawiczki.
- Rosalie?
Zamarła.
- Rosalie?
Nie była w stanie wykrztusić choćby słowa, tak mocnego doznała szoku.
- Rosalie…
To już nie było pytanie lecz prośba o przytaknięcie, złożona głosem tak subtelnym i czułym, przyprawiającym o delikatnie przyspieszone bicie serca. Z wielkim trudem podniosła wzrok. Duże, czekoladowe oczy patrzyły prosto w jej niebieskie - załzawione od chłodu i emocji. Mijały minuty, a oni dalej stali naprzeciwko siebie, wpatrzeni. W serca i dusze. Kobieta i mężczyzna. Szukali dawnych uczuć, uporczywie. Rozpaczliwie oczekiwali jakiegokolwiek wyrazu tęsknoty. Oboje niepewni, skrępowani i pełni obaw.
- Tęskniłam – wyszeptała Rosalie i spuściła wzrok.
- Ja też.
- Przepraszam.. Przepraszam, nie wiem co mówię - nerwowo zacisnęła wargi.
- Ja też nie wiem – zaśmiała się cicho na te słowa. Nieśmiało spojrzała na swojego towarzysza.
- Obejmij mnie, Michael – powiedziała, widząc jego spragnione czułości oczy. Niezmiennie pięknie i dobre. Ukochane.
Przytul mnie mocno w mej trwodze dziecięcej,
Weź twarz mą w ręce, mów mi o miłości…
***
Płakali oboje.
Ona, stojąc przy zamkniętym oknie, ściskając w dłoniach drewniany parapet, z oczyma wpatrzonymi w jeden określony punkt. Płakała z miłości, tęsknoty. Z utraty, z żalu. Za czekoladowym spojrzeniem i czułym uśmiechem. Niczym małe, bezsilne dziecko. Nad swoim życiem. Nad życiem Jacoba . Płakała, bo przyjmowała na siebie całe zło tego świata.
On – przy zgaszonym świetle, cicho ronił łzy bezradności. Bo wiedział, że nigdy nie będzie w stanie sprawić, by jego ukochana była przy nim w pełni szczęśliwa. Płakał, słysząc jej ciche jęki i pochlipywanie, bo nie potrafił już oszukiwać sam siebie, że Rosalie cierpi bez przyczyny. Że to zwykłe wahania nastroju, charakterystyczne dla jej błogosławionego stanu. Ona była najzwyczajniej w świecie osamotniona w obliczu swojego zbolałego serca.