Restaurator 8

Autor: klaudiuszlabaj
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

- No dobra ale jak się wytłumaczymy kiedy go zabijesz? – nie zaprotestował kiedy gangster stwierdził bezuczuciowo o konieczności zabicia jego partnera.

- Jak ty się wytłumaczysz! Plan jest prosty – czarny podniósł strzelbę z podłogi i rzucił ją do aspiranta – Pojedziemy do restauracji tego gościa. Zabierzemy twojego kolegę i naszego terrorystę. Strzeliłem do niego z broni gliniarza. Ty zastrzelisz partnera ze strzelby restauratora. Zginie na posterunku i zostanie pochowany ze wszystkimi fanfarami a ty zostaniesz bohaterem pakując kulę w łeb poszukiwanemu obłąkanemu psycholowi. Proste?

- Nie za to mi płacicie!

- Miej pretensje do siebie. Trzeba było wezwać kolegów z komisariatu a nie mnie. Zrobisz to nie dla pieniędzy ale dla swojego dobra. Rozumiemy się?

Podszedł do gliniarza i położył mu dobrotliwie rękę na ramieniu. Przyciśnięty do ściany moralności, gliniarz spojrzał gniewnie na broń, która została mu rzucona przez gangstera i kiwnął głową na zgodę. Czarny uśmiechnął się i klepnął go po plecach na dodanie otuchy. Jakby mówił w ten sposób: Dobry z ciebie posłuszny piesek.

- Zbierajcie się panowie. Nasz zaprzyjaźniony pan policjant pojedzie ze swoim partnerem schowanym w bagażniku. A nasza czwórka pojedzie razem z restauratorem. Zaczekamy jeszcze chwile aż się ściemni. Jeżeli pan właściciel – spojrzał na Cygana - chce nadal zachować neutralność tego uroczego zakątka, nie będziemy tu więcej bałaganić. Chociaż przyznam, że wolałbym tutaj zakopać nasze oba problemy w lesie, ale jestem pewien, że psułyby sny tutejszym mieszkańcom. To rozwiązanie, które zaproponowałem jest ryzykowne ale jest czyste w swojej formie. Starzy muszą odejść w chwale aby młodzież się rozwijała. Stary glina nie jest już potrzebny, zastąpi go młody i energiczny przyszły pan kapitan. A ten pomywacz… cóż jemu chyba jest wszystko jedno przecież sam chciał sobie palnąć w łeb.

Zmrok zapadł bardzo szybko zamieniając  piękną za dnia okolicę w miejsce przyprawiające o dreszcze ludzi z miasta. O tej porze był to świat pełny głębokich cieni z których pod światła przejeżdżających pojazdów, wypadają niespodziewanie świecące oczy leśnej zwierzyny w akompaniamencie śpiewu świerszczy i pohukiwania sów. Czarny wyszedł poza strefę światła jaką emanował dom z okien i otwartych drzwi garażu. Stał w ciemności i czuł się tutaj bardzo dobrze chłonąc zapach, chłód i wilgoć dochodzącą z lasu. Mógłby tu zamieszkać, pozazdrościł Cyganowi domu. Kazał chłopakom zapakować zakneblowanego i związanego komisarza do samochodu policjanta.

Wrócił z ciemności w ciepłą poświatę dochodzącą  z domu dopiero kiedy zauważył jak wyprowadzają restauratora z domu. Prowadzony na śmierć był spokojny, mimo iż ranny, brudny i z wiedzą, że jedzie do miejsca, które kocha aby tam umrzeć. Czarny miał rację. Jemu już nie zależało.
Kiedy przeszli próg domu, Kieta kopnął go w plecy, nie mogąc wyciągnąć dłoni do przodu padł na podjazd wysypany grubym żwirem o ostrych krawędziach. Drobinki przebiły cienkie spodnie na kolanach i materiał koszuli na piersi. Nie wydał z siebie ani słowa, nawet kiedy Cygan, postrzeloną nogą przygniótł go do ziemi, nacisnął stopą na głowę wciskając policzek w żwir.
- I co? Kto niżej upadł?!
- Przestańcie! - Czarny podszedł do upadłego i pomógł mu wstać. Spojrzał groźnie na chłopców i zwrócił się spokojnie do restauratora - Wsiądziesz do bagażnika sam czy muszę cię obezwładnić paralizatorem i sam cię zapakować? Ważysz jakieś osiemdziesiąt kilo, nie mówię że nie dam rady ale oszczędzisz mnie i sobie kłopotu.
- Też tak myślę, po co sobie komplikować życie, kiedy są proste rozwiązania. Czasami wystarczy poprosić.
Czarny uśmiechnął się jakby ktoś bezinteresownie zaproponował mu w barze darmowe piwo. Otworzył tylni bagażnik samochodu Cygana i gestem wskazał ciemną pustą przestrzeń. Restaurator czekał cierpliwie. Czarny odchrząknął, poczuł się jak odźwierny w pięciogwiazdkowym hotelu kiedy przytrzymał klapę bagażnika i wymówił szczere i kulturalne „zapraszam”. Z uśmiechem przyglądał się jak jego ofiara sama ładuje się do bagażnika, kładzie się na dnie i podciąga nogi do brzucha.
- Wygodnie?
- Nie, ale dziękuje za troskę.
- Przykro mi z powodu niedogodności ale niewiele mogę ci pomóc. Uważaj na kolana - klapa poszła w dół.  
- Zwariowałeś? A jak będzie się wydzierał jak wrócimy do miasta? – skorumpowany gliniarz przysłuchiwał się ich dialogowi z niedowierzaniem.
- Wątpię. Ten facet nigdy nie wołał człowieka o pomoc. Dlaczego miałby to robić teraz?
- Co?! A ty niby co? Psycholog?
- Między innymi. Ciebie na przykład musiałbym wsadzić do bagażnika nieprzytomnego. Ty darłbyś się już w samym lesie nawet jeśli nie miałoby to sensu.
Gliniarz chciał zaprzeczyć, bronić się jakoś, swojej pozycji, męskości, dumy, honoru tych wszystkich rzeczy których brakowało jego charakterowi. Już miał podnieść głos ale czarny go wyprzedził.
- Skończ człowieku zanim zaczniesz. I tak nie doprowadzisz tego do końca. Bierz lepiej samochód i jedź z swoim byłym kolegą do tej restauracji i czekaj tam na mnie. Odwiozę te dzieciaki do szefa a później wpadnę do ciebie i razem posprzątamy ten bałagan. Zrozumiano?
Gliniarz odjechał wkurzony na cały świat, tylko nie na siebie. Zdenerwowany kierowca wyżywał się nie tylko silniku ale i nieprzytomnym partnerze, który obijał się o ściany bagażnika na każdym zakręcie jak niezabezpieczone, zapasowe koło.
Reszta obecnych stanęła przy BMW, Czarny wyciągnął rękę do Cygana żądając kluczyków. Dał mu je bardzo niechętnie z ciekawością spoglądając na samochód zaparkowany przed bramą. Kiedy wsiedli do środka i Czarny znalazł się za kierownicą, Cygan nie mógł się powstrzymać aby nie zadać pytania.
- Mogę wiedzieć dlaczego nie jedziemy twoją bryką?
- Skoro tak kulturalnie pytasz. Odpowiem. Poza tym, że twój wóz już jest zaniedbany to kilka kropel krwi nie zaszkodzi na tapicerce i w bagażniku. Nie chcę się też pokazywać moim samochodem w mieście kiedy pracuję. No i najważniejsze. Ja po prostu sobie nie życzę abyście jeździli ze mną moim samochodem. 
Czarny ruszył bardzo powoli, jakby wiózł w bagażniku bardzo cenny, delikatny bagaż. Jechali w ciszy przez pustą drogę przecinającą las dzielący osiedle od drogi szybkiego ruchu. Tutaj również z rzadka mijali inne samochody. Niedzielny wieczór był na drodze tylko dla kierowców nie mających prawdziwego domu. Kto go miał wolał o tej porze być z rodziną. Kto go nie miał wolał być w drodze, np. w takim miejscu. Prowadzącym wszędzie byle nie do miejsca w którym się mieszka. Czyli tylko śpi – nic poza tym.
Nie ujechali daleko, kiedy nagle wyprzedził ich samochód. Czarny zerknął na znikającego pirata obojętnie i spojrzał na szybkościomierz. Nie zwiększył prędkości ponad dozwoloną. Cygan zapomniawszy o pojawiającym się i znikającym bólu nogi, spojrzał na już znienawidzonego kierowcę. Minęło trochę czasu zanim zebrał się w sobie i odważył się odezwać. Złość była w nim zawsze silniejsza od bólu i strachu
- Ja bym na to nie pozwolił. Wyprzedził nas takim gruchotem. Wstyd.
- Ja, nie jestem tobą. Śpieszy mu się? Niech jedzie. Ja mam czas i delikatny towar w bagażniku, którego wolałbym nie pokazywać przypadkowemu patrolowi. - oderwał na moment skupiony wzrok z drogi przed sobą i spojrzał surowo na rozmówcę - Oszczędź mi swoich idiotycznych komentarzy. Szczerze, nie lubię cię i ty mnie też. Brzydzi mnie rozmowa z tobą więc oszczędźmy sobie niepotrzebnego kontaktu. Wyraziłem się jasno?  
Czarny obserwował jak twarz Cygana w ułamku sekundy zmienia się z obrażonego właściciela samochodu w przerażonego widokiem śmierci człowieka. Czarny pomyślał, że słowami nie mógł go doprowadzić do takiego stanu. Spojrzał z powrotem na drogę i zrozumiał, ale za późno.
Stary, dostawczy samochód, który dopiero co ich wyprzedził, cofał się pod prąd na maksymalnej prędkości na jaką pozwalał wysłużony silnik. Czarny jechał niewiele ponad setkę i wbił się tył drugiego samochodu nawet nie próbując zahamować. Masywny niemiecki samochód o solidnej konstrukcji zgniótł, starego citroena jak młot plastykową zabawkę, mimo tego zabawka podziałała jak skocznia. BMW wlazło na gruchota i  wyleciało w powietrze obracając się wokół własnej osi, zniszczony samochód dostawczy cały czas trzymał się drogi,  wpadł w poślizg, po kilku obrotach nie odrywając kół od powierzchni zatrzymał się w poprzek jezdni. Drugi samochód wylądował dachem na jezdni i nie tracąc impetu ślizgał się dalej w towarzystwie iskier i hałasu zgrzytu metalu o asfalt. Droga skończyła się dla niego kiedy jezdnia prowadziła dalej po łuku. Na nieszczęście pasażerów tor ruchu pojazdu trafił na głęboki rów kończący się gęstymi zaroślami zalanymi deszczówką. Samochód wypadł z drogi i zaczął koziołkować. Środek pojazdu zamienił się w młynek do mięsa wypełniony szkłem, kawałkami metalu i plastyku. Pasami przypięty był tylko Gruby i kierowca. Cygan i Kieta byli za twardzi na pasy bezpieczeństwa. Teraz zrobili się bardzo miękcy, kiedy ich ciało był ciskane przez grawitację to o sufit, drzwi i siedzenie. Wgniatany dach coraz bardziej zawężał w środku przestrzeń aż wreszcie zatrzymał się w błocie powstrzymany przez samotnie stojące młode drzewo.
Na skraj drogi, zgrzytając i skrzypiąc podjechał zniszczony ale wciąż z pracującym silnikiem samochód i oświetlił mokrą, pełną nagich gałęzi z ostrymi cierniami, ciemność w jakiej ugrzęzły ofiary wypadku. Z środka wehikułu wytoczył się kierowca i spojrzał w głąb rowu, ocenił szybko sytuację i znikł na chwilę aby pojawić się z gaśnicą w dłoni. Bez wahania rzucił się w dół wzburzając na nasypie lawinę kamieni, wpadł do bajora i brodząc po kostki w wodzie pełnej kijanek, larw komarów i pluskw wykrzyczał do samochodu z całej siły jaką miał w płucach.
- DAWIIID!?
Nie otrzymując odpowiedzi skoczył do wiszącego nad błotem nie zniszczonego bagażnika i zaczął uderzać spodem gaśnicy w zamek. Ustąpił po kilkunastu uderzeniach wzmocnionych jęknięciem wysiłku, przekleństwem i słowami: ''puść pieprzony sukinsynie''.
Zamek się poddał i klapa upadła pod ciężarem ciała Dawida, który wpadł prosto do błota. Był na pół przytomny. Marcin podniósł go z ziemi i oparł o samochód.
- Żyjesz?
Restaurator po chwili odzyskał przytomność i spojrzał z niedowierzaniem na swego pracownika jak na postać z innego świata. Opuścił wzrok na przestrzeń między nogami, gdzie światło odbijało się od powierzchni czarnej wody. Znów nie mógł dojrzeć swego odbicia. Jak w brudnej kałuży, przed targiem kilka dni temu. A może to i tak nie była jego twarz. Dawid z trudem trzymał się na nogach, oparty o przewrócony samochód był zgięty w pół jak maratończyk po biegu, który zamiast odpowiadać no oklaski i pochwały szuka spokoju i miejsca aby nabrać brakującego powierza. Minęły minuty zanim odezwał się do Marcina.

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
klaudiuszlabaj
Użytkownik - klaudiuszlabaj

O sobie samym: Kim jestem? Ojcem pięcioletniej Weroniki, pisarzem, robotnikiem, kucharzem, melomanem, kinomanem, samotnikiem, rowerzystą, pasażerem autobusu 672 Wesoła-Katowice. W skrócie ale prawdziwie.
Ostatnio widziany: 2013-06-19 08:52:35