Rękopis
Któregoś odległego czwartku mojego dzieciństwa rozmościłem się wygodnie
we wnętrzu dyliżansu radiowego słuchowiska.
Jechałem przez kraj morelowy i wonny od ziół, w powietrzu pachnącym sandałowo
i słodko z lekką goryczką goździków. Schodząca ku rzece jarami, świetlista koncha odwrócona twarzą ku południowi, jak soczewka ogniskowała całą namiętność słońca w upajające wyznania
dojrzałych bujnie arbuzów i melonów.
Wyspy drzew brzoskwiniowych w tym radiowym, rajskim pejzażu szczyciły się
swym szlachetnym pochodzeniem od lepkich jak miód w upale, odwiecznych wiatrów czarnomorskich.
Dzień się już był mocno nachylił i wnet sturlał się ze wzgórza w oszałamiający
zapachem maciejki wieczór letni, do karczmy stojącej na czatach na rozstaju dróg.
Słuchowiskowy oberżysta, we własnej osobie pełniący wszystkie możliwe funkcje
gospodarza tak wyreżyserowanego obejścia, zasiedział się ze mną do późna w noc pod pachnącą
lipą. Od słowa do słowa dotykaliśmy coraz to nowych, interesujących tematów... Rozmowa
zeszła na książki, a idąc dalej tym tropem, bez nadziei na znalezienie jakiegoś szczególnie
wyjątkowego białego kruka w tym odciętym od świata miejscu, zatrzymała się w końcu w dziale
bardzo starych inkunabułów.
Pamiętam, jak by to było wczoraj, jak zaofiarowano się dostarczyć i to niezwłocznie,
każdą, nawet najrzadszą książkę wydaną kiedykolwiek i gdziekolwiek w dziejach świata. W tym
momencie słuchowisko przerwano, zapowiadając ciąg dalszy, za tydzień.
Z niewiadomych powodów, których już nie jestem w stanie sobie przypomnieć,
nie udało mi się wysłuchać dalszego ciągu tej zajmującej opowieści.
Tytułu ani autora niestety nie pamiętam i to stanowi przedmiot mojego wieloletniego
smutku.
-
-
Muszę panu wyznać – tu zwróciłem się do mojego miłego gospodarza – że od tam-
-
tej pory szukałem po świecie, z uporem godnym lepszej sprawy, rozwiązania dręczącej mnie za-
gadki, ale bez rezultatu.