Profesor Dzik. 1.Wojna wrześniowa.
Rozpocząłem pięcioletnią naukę w technikum elektrycznym. Zaczęły się normalne dni szkolne, jakie każdy pamięta ze swoich lat nauki.
W pierwszych dwóch latach jednym z przedmiotów, poza ściśle zawodowymi, było „Przysposobienie obronne”. Nauczycielem był człowiek starej daty, profesor Szmelter. Mało który z uczniów jednak zapamiętywał jego nazwisko. Nim je poznaliśmy, trochę czasu także upłynęło. Wpierw, już w pierwszych dniach, od starszych kolegów dowiedzieliśmy się, że jest „profesorem Dzikiem”. Nikt z nas nawet nie przypuszczał, że nazywa się inaczej. Posturą odpowiadał swojemu dziwnemu „nazwisku”, które później okazało się tylko uczniowską ksywką – staroświecka marynarka ledwie się dopinała na dużym brzuchu, na krótkiej i szerokiej szyi miał osadzoną lekko pochyloną głowę, z twarzy wystawał mu bardzo duży i gruby nos. Chyba przez tę charakterystyczną część głowy miał nosowy, „francuski” głos, do tego bardzo niski, dudniący. Kiedy się odzywał, inni odbierali jakby dochodził z głębokiej, pustej studni. Kto ten głos raz usłyszał, jego charakterystycznego tembru nie pomylił już nigdy z innym.
Dlaczego otrzymał taką ksywkę? Ginęło to w pomroce dziejów szkolnych. Pewnie z powodu swojej sylwetki i właśnie głosu. Jego przezwisko zrosło się z nim nierozłącznie; większość uczniów uważała je za prawdziwe nazwisko.
Dzik był instytucją szkolną, istniejącą „od zawsze”. Legendy o nim przechodziły z wcześniejszych pokoleń uczniowskich na kolejne roczniki. Wiedzieliśmy, że jest starym kawalerem, a jego wiek ocenialiśmy na około siedemdziesiąt lat. Mógł mieć trochę mniej, ale dla nas, młokosów z ledwie sypiącym się pierwszym wąsem, wszyscy powyżej czterdziestki byli starymi wapniakami. Właściwie już staruszkami.