Postronie cienia ( ciąg dalszy )
Rozłączyłem się. Byłem wściekły. Nie na nią. Na siebie. „Po cholerę dzwonię? Nie. Już nie odezwie się do niej mój telefon.”
…Westchnąłem. Bo ponownie uświadomiłem sobie, że co rusz to powtarzam. Nie zadzwonię, nie przyjadę, albo: wszystko jej wygarnę. O, gdyby się tym przejęła. Ale robię u niej za cudacznego pajacyka, a w dodatku – za mleczną krowę. To mnie upokarza. Tylko… ciekawość zwycięża.
Bo Joanna jest studnią mroczną bez dna, na powierzchni której słońce ożywia złote anioły. A ja muszę się dowiedzieć, co kryje się głębiej, i głębiej. No i… korci mnie, by Joannie czymś zaimponować.
3. ( wieczorem )
„Od czego zależy dobre samopoczucie w ciągu dnia, i leniwy sen bez koszmarów?” – myślałem siedząc za stołem, pijąc kawę i piwo. - „Przecież śmierć tuż za rogiem, już ostrzy kosę, więc czy zdążę mieć i dobre samopoczucie, i dobry sen?”
Czy warto o to pytać?
Obok pałętała się dziewczyna mojego syna, ciepła jak rękawiczki i szalik, i czapka uszanka; uśmiechała się do mnie. Niedawno przyniosła kwiaty, teraz leżały przede mną na stole.
Osobliwe jest to, że już nie narzekałem, nie było we mnie żalu. Przecież jest jasne jak słońce, że nie umrze świat, bo ta dziewczyna już przejęła pałeczkę w sztafecie do wieczności.
Moje dobre samopoczucie przykryte było ciepłym smutkiem zmierzchu; smutkiem nieprzeczytanych książek, powoli odchodzących w rosnącą mgłę zapomnienia; smutkiem kochanych twarzy też podążającymi w bagienne opary nicości.; smutkiem, ech!...tylko smutkiem. Ale ciepłym, jak pamięć domowego ogniska.
Nawet lustro ze mną się spikło, i miało mordę typowego zakapiura, a przecież piło - jakby święto było - ku wszystkim ludziom zdążających drogą z czarnym krukiem na ramieniu. Ten kruk, towarzysz nasz powszedni, tak strasznie nas kocha, że już na zawsze będzie z nami, a my – nie mamy przecież dokąd uciec.
Tak, tak… dobrze, że jest dziewczyna, która kwiaty do domu przyniesie; na radość czy na pamięć one są?
A przecież dała mi proszki, powiedziała: „ Ja też mam kłopoty z pamięcią, więc i tobie koniecznie potrzebne są”. Dodała już ze smutkiem: „Lekarz mi je przepisał, i wiesz… trochę mi pomogły, ale teraz nie są mi potrzebne. Tobie je daję, byś nie zapomniał, że żyjesz. I, że ja tu jestem.”
Siedziałem za stołem, i myślałem o dniu, który niczym się nie różni od poprzedniego; o tym że nie mam forsy, i o tym, że powinienem wyjść na osiedle, i na miasto, popatrzeć w korony drzew, na gzymsy kamienic, w oświetlone okna współplemieńców, na dygoczące pod kołdrami blade poczwarki, na ukryte cienie za firaną gdy śledzą lot nieznanego ptaka, z rajskimi piórami, daleko i prosto lecącego ponad oknami domów.
Ale nie ruszyłem tyłka.
Bo czy warto gonić kolorowego ptaka, który nigdy do ciebie nie przyfrunie?
Mnie pisane jest blade lustro, i rosnący cień skrzydeł czarnego ptaka, jak zbliżająca się lokomotywa znikąd, i podążająca donikąd.
Póki co, zbratałem się z lustrem. I czekałem.
Piłem kawę i piwo. Obok kwiatów, i dziewczyny ciepłej jak szalik i rękawiczki, i czapka uszanka. Która uśmiechała się do mnie.