Polowanie Wigilijne
Droga na zakręcie zalśniła fragmentami lodu. Przejeżdżając zakręt zarzuciło
nas delikatnie ku poboczu. Zza zakrętu ukazały się nam budynki
gospodarcze. Przed nami Wólka Zarzocka -wieś. Mijając wioskę,ukazał się naszym oczom następny zakręt. Zmniejszyłem natychmiast prędkość samochodu.
Po prawej stronie ukazał się nam; pod pokryciem śnieżnej kotary las Wólka Zarzocka.
Ściana lasu zbliżała się ku szosie coraz bardziej, i bardziej.
Brzeg, lasu wyróżnia się kontrastującymi bielą szronu,i śniegu brzozami. Ich gałęzie zwisają majestatycznie niczym siwe włosy kobiety. Wszystko wokół zostało przykryte coraz bardziej rosnącą warstwą śnieżnego kobierca.
W Wólce Zarzockiej-las mieszka nasz dobry znajomy pan Piotr, który jest strażnikiem łowieckim w naszym kole.
- Nie ma to jak siedziba, i gościnność pana Piotra. Dobry to człowiek,wszystko daje z siebie,aby zwierzyna nie odczuła głodu. Nigdy nie odmawia jak coś trzeba zrobić.- rzekłem.
Gdy przykryje ziemie kobierzec białego puchu,dla zwierzyny zaczyna się wędrówka w poszukiwaniu żeru. Wystarczy jeden paśnik,aby zwierzyna została w łowisku; pod warunkiem, iż ten paśnik nie będzie świecił pustką.
To wszystko zależy bezpośrednio od strażnika,a pośrednio od myśliwych.
- Tak, a i koleżeński jest, i wskaże gdzie najlepiej zasiąść.
On dokładnie wie, gdzie zwierzyna ma swoje ostoje. - rzekł Wojciech.
- Gdy strzelę dzika,lub kozła, zawsze pomaga mi przy obielaniu, i patroszeniu.- rzekłem.
Bez obaw na polowaniu będzie. On takich chwil nie opuszcza.-powiedział Wojciech.
Jedziemy jeszcze cztery kilometry. Po jednej,i po drugiej stronie widnieje las .
Mamy przed oczyma swoisty kalejdoskop. Obielone przez śnieg pnie sosen, obciążone nim konary,siały raz po raz białym pyłem. Zjawisko owe wprawiało nas w osłupienie.
Po prawej stronie szosy ukazała się nam leśna droga,na której widniały ślady nie dawno jadącego samochodu. Po lesie hula wiatr grając pieśń na gałęziach sosen.
Wjechaliśmy w koleiny,które zostały po niedawno przejeżdżającym samochodzie.
Samochód grzęzł raz po raz, w zaspach śniegu, ocierając podwoziem o powierzchnie.
Przejeżdżamy w pobliżu młodnika,z którego ku naszemu zaskoczeniu ujrzeliśmy uchodzącego lisa.
Lis dyndował wprost na nas. Nagle zatrzymał się,uniósł wietrznik do góry,i stał tak chwilę.
Ruszył dalej. Po, kilku metrach,znów się zatrzymał. Stanął jak wryty. Spojrzał na nas
i czmychnął w gąszcz malin. Dobra wróżba.
—Ale pech widzieliście. Dlaczego nie pojawił się,gdyby było się już na stanowisku,z bronią gotową, do strzału. Dlaczego ? - rzekł Władek.
Faktycznie miał rację,pomyślałem. Przecież jedziemy na polowanie. Kto by nie chciał tego lisa. Tym bardziej już w pierwszym pędzeniu. Każdy by chciał. Może później spotkamy jego jeszcze.
- Wielka szkoda,ale co zrobisz.-powiedziałem.
- Może nawinie się komuś na muszkę,gdy już będziemy stali na linii.-powiedział Wojtek.
Gdy tak jechaliśmy ni stad, ni zowąd zaskrzypiało coś pod nami.
Samochód nagłe zahamował. Dodałem gazu,stało się.
Tylnymi kołami zarył w śniegu. No jasny gwint-pomyślałem. Jeszcze nam tego brakowało,spóźnimy się na pierwsze pędzenie.
- Chciał czy nie chciał ugrzęźliśmy,i co dalej ?-powiedziałem.
Władek wielce poruszony sytuacją,i moimi słowami,powiedział: - Co dalej,co dalej ,trzeba coś wymyślić. Nie będziemy czekać bezczynnie. Trzeba samochód wypchać i tyle.