Piękna Helena
Włóczyłem się nocą po Gliwicach wybierając ulice opustoszałe. Miałem dużo czasu, by sycić się atmosferą wyludnienia. Patrzyłem na domy, wzniesione dawno temu, teraz - jak mi się zdawało - zapadnięte w głąb siebie, milczące, i odczuwałem ciche porozumienie z nimi. Czy była to radość? Być może. Zdawało mi się, że mury patrzą na mnie przychylnie. Ich wiek, stateczność, ich pamięć, przenikały mnie czymś nieuchwytnym, może uśmiechem przyzwolenia z domieszką smutku? Moja radość była wyciszona przez nie; była to radość turysty, który wyruszył na zwiedzanie miasta, i zaplątawszy się w uliczki nie poczuł chłodnej obojętności wokół siebie. Natomiast nie wiadomo kiedy zaczął przenikać w ich świat, a i on rozpoczął swoje przenikanie, jakby te dwa światy pragnęły się wymieszać , zbadać się wzajemnie i przenieść do siebie to, co jest najcenniejsze w każdym z nich, pozostając jednak odrębnym, innym światem.
Wyszedłem z wąskiej, słabo oświetlonej uliczki i stanąłem przed skrzyżowaniem. Stałem przy rogu kamienicy i patrzyłem jak rozpełza się po nim światło z latarni stojącej niedaleko mnie. Skrzyżowanie było nieregularne, sprawiało wrażenie małego akwenu wodnego: ulice wpadały do niego jak chciały, jak im było wygodniej, tworząc twór, który różnił się od innych, by ożyć własną innością. Światło pełznąc po nim dawało blask cichy, trochę zabarwiony kolorem żółtym; bliżej mnie było jaśniejsze, rzucało blask na mury, a patrząc na wprost powoli zanikało, choć obejmowało całe skrzyżowanie, ulice zaś ginęły w szarości, a te, które wpadały pod ostrym kątem, ciemniały otworem i fragmentem stojącego domu. Jedyna tylko ulica raziła większą jasnością. Była najszersza i najlepiej oświetlona.
Zadowolony przyglądałem się, choć z odrobiną lęku jaki może w nas zakiełkować, gdy niejasno zaczynamy coś sobie uświadamiać, po uprzednim porównaniu go do żywego tworu, i gdy nie może opuścić nas uczucie, że ono żyje. Zapragnąłem wejść, stanąć na nim, sprawdzić czy jego powierzchnia poruszy się i tym samym potwierdzi siebie. Zapragnąłem - czy nie brzmi to śmiesznie ? Jakby była przeszkoda ku temu. Ale tak w istocie było. Bowiem zawładnął mną leniwy i obezwładniający bezwład, który dawał mi czas na podjęcie rozmowy, której nie rozumiałem, a która wciąż wyzwalała się we mnie jak tajemniczy obrządek.
Powoli przeszedłem skrzyżowanie. Było twarde. Nogi ugięły się pode mną, nastawione na miękkie podłoże, a odgłos kroków zawibrował w powietrzu i milknąc przeniósł się do nieznanych mi słuchaczy.
Idąc patrzyłem teraz w stronę najszerszej ulicy, a jednocześnie czułem pod nogami obraz podłoża, powiększonej i rozrośniętej powierzchni. Byłem już poza kręgiem światła latarni.
Ulica była, tak jak przypuszczałem, szeroka i dobrze oświetlona. Ciągnęła się prosto i dopiero gdzieś w oddali zakręcała. Patrzyłem raczej pobieżnie, poddając się jej urokowi. Była inna, i to mnie ucieszyło. Może dlatego, że bardziej przypominała śródmiejskie ulice, a byłem już trochę zmęczony i zacząłem myśleć o powrocie. Postanowiłem przespacerować się i zawrócić.
Mijając wnękę między kamienicami usłyszałem szelest. Podszedłem bliżej. Ktoś siedział na kamiennych schodach, pochylony, z łokciami opartymi na kolanach. Usłyszawszy odgłos kroków uniósł głowę.
- Źle się pan czuje? - zapytałem
Włosy okalające łysinę miał rozwichrzone, a na policzku i wokół nosa czerniała zaschła krew. Zaskoczyło mnie jego spojrzenie: spokojne i ufne.