PERŁY BABCI KLEMENTYNY
- Ten wredny kot nie daje mi spokoju! - poskarżyła Marta przy śniadaniu.
Siedzieli w trójkę i jedli jajecznicę na boczku, ze świeżym szczypiorkiem. Matka właśnie smarowała kanapki i ze spokojem słuchała relacji córki.
- Patrzył się na mnie całą noc! - poskarżyła się dziewczynka.
- Skąd możesz wiedzieć, skoro spałaś? - zapytał Patryk, popijając herbatę.
- Bo to czułam!
- Może się w tobie zakochał? - wysnuł złośliwe przypuszczenie jej brat.
Już miała odpowiedzieć, ale nagle rozległo się pukanie do drzwi frontowych.
PUK! PUK!
Wszyscy zamarli.
- Spodziewamy się kogoś? - zapytała matkę.
Kobieta gwałtownie zaprzeczyła głową.
PUK! PUK!
Matka wstała z krzesła i podeszła do drzwi, a Patryk z zaciekawieniem pojechał za nią.
Na progu stał starszy mężczyzna, koło siedemdziesiątki. Wyglądem przypominał Świętego Mikołaja z kartek świątecznych. Miał długą, srebną brodę, okrągłą twarz z zarumienionymi policzkami i opasły brzuch ukryty za flanelowa koszulą w kratę. Stał na małych nóżkach, nieproporcjonalnych do całej sylwetki. W ręku zaś trzymał bukiet czerwonych róż.
- Tak? - zapytała mama zdziwiona.
Nieznajomy grzecznie się ukłonił i rzekł:
- Bonifacy Adamski. Mieszkam po sąsiedzku.
Kobieta zaprosiła gościa do salonu. Podziękowała za kwiaty i włożyła je do wazonu. Przyniosła dwie filiżanki kawy i ciasteczka.
- Proszę, niech pan się częstuje. - zachęciła.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło do całej trójki gospodarzy.
- Widzę, że przeszkodziłem wam we śniadaniu. Proszę mi wybaczyć! Może przyjdę w innym czasie? - zapytał.
Pani domu nie chciała nawet o tym słyszeć.
- Ależ skąd! - zaprzeczyła. - Bardzo miło pana poznać. Nikogo tu jeszcze nie znamy. Najbliższe domy są kilkaset metrów dalej i zasłaniają je drzewa. Czujemy się trochę wyobcowani. Znał pan Klementynę?
Bonifacy zacmokał.
- O tak, bardzo dobrze... - odpowiedział. - Byliśmy sąsiadami przez pięćdziesiąt lat.
To bardzo zainteresowało jego rozmówców.
- Jaka była? - zapytał z przejęciem Patryk.
- Nic o niej nie wiemy. Mąż niewiele o niej mówił.- pospieszyła z wyjaśnieniami matka.
Mężczyzna pokiwał ze smutkiem głową.
- Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. Nie mogę uwierzyć, że Adam nie żyje. Pamiętam pani męża, gdy był berbeciem i ganiał z piłką po tym salonie.
- Jaki był? - zapytała Marta, która pamiętała ojca jak przez mgłę.
Bonifacy parsknął śmiechem.
- Wyjątkowo psotny, ale też odważny. Nie zdziwiłem się, że został strażakiem.
Dziewczynka pomyślała, że to dość dziwne, że obcy człowiek wie więcej o dzieciństwie ich ojca, niż oni sami.
- A jego rodzice? Czyli nasi dziadkowie? - dopytywał brat, przyszpilając staruszka świdrującym spojrzeniem.
Bonifacy ze świstem wypuścił powietrze.
- Hmmm... - rzekł ostrożnie. - Klementyna i Jerzy byli zgodni małżeństwem. Potem, gdy wasz ojciec miał dziesięć lat, Jerzy zginął w wypadku samochodowym. Od tego zdarzenie Klementyna bardzo się zmieniła...
- To znaczy? - zainteresowała się mama.
Gość pogładził swoja długą srebrzystą brodę.
- Popadła w melancholię i zaczęła zaniedbywać dom i syna, który czasami chodził głodny. Później zaczęliśmy z żoną zapraszać go do siebie na obiad. Gdy dorósł, całkiem zerwał kontakt z matką.
- W melancholię? - powtórzyła z niedowierzaniem Marta.
- Tak kiedyś nazywano ciężko depresję. - wytłumaczył jej brat, przewracając oczami.
Bonifacy klasnął w dłonie.
- Ale nie zawitałem tu, żeby mówić o smutnych rzeczach! - rzekł z entuzjazmem. - Pomyślałem sobie, że będziecie potrzebowali kogoś do sprzątania. Czasami wykonywałem dla Klementyny drobne remonty... Mogę przydać się wam do malowania ścian albo...
- O nie, drogi panie Bonifacy! - zaśmiała się mama. - Ma pan swoje lata i nie miałabym serca narażać pana na wysiłek fizyczny...
- Ależ to żaden problem! - upierał się staruszek.
Kobieta jednak była nieubłagana.
- Nie ma mowy. Ale serdecznie zapraszam pana na obiad. - powiedziała z uśmiechem.