PERŁY BABCI KLEMENTYNY
Tym sposobem, od sześciu godzin siedzieli w samochodzie. Jakby tego było mało, pogoda zdawała się z nich zakpić. Ostatnie dni lata zamiast czarować słońcem, męczyły ich ulewami i ponurym niebem. Ciężkie krople deszczu uderzały w karoserię auta, wydając charakterystyczny dźwięk:
PUM, PUM, PUM...
- Uwaga, chyba dojeżdżamy na miejsce! - zawołała mama z siedzenia kierowcy.
Marta z zaciekawieniem spojrzała w przednią szybę.
Droga wiła się mocno pod górę. Po jej obu stronach rosły ogromne, rozłożyste drzewa, które ledwo przepuszczały światło. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Samochód pokonał jeszcze kilka ostrych zakrętów i zatrzymał się przed dziwnym budynkiem.
Słowo "dziwny", najlepiej oddawało charakter tej budowli. Dziewczynka pomyślała, że dom jest o wiele większy niż początkowo założyła i trudno nazwać go chatą, choć był z ciemnego drewna. Został zbudowany na wzniesieniu, skąd rozpościerała się panorama całej okolicy. Posiadał wiele odrapanych okien, z których łuszczyła się biała farba. Uwagę zwracały dwie wieżyczki, nadające mu niezwykłego uroku. Było jednak w nim coś mrocznego, co ją zaniepokoiło. Ale może to tylko jej galopująca wyobraźnia?
- Na oko ma z siedem sypialni. - stwierdził brat tonem znawcy.
Marta przyznała w duchu, że chłopak może mieć racje. Wyraźnie odznaczały się dwie kondygnacje i poddasze, na którym umieszczone były dwa, zabrudzone, półokrągłe okienka. Wzdrygnęła się na myśl o strychu. Nie lubiła ciemnych miejsc. Napawały ją nieokreślonym lękiem. Brrrr!
- Nie do wiary, że Klementyna mieszkała tu sama! - powiedziała mama i wyjęła kluczyki ze stacyjki. - Ten dom jest zdecydowanie za duży dla jednej osoby.
- Gdybym miała mieszkać sama w tym domu, chyba umarłabym ze strachu. - stwierdziła Marta. W przeciwieństwie do koleżanek z klasy, nigdy potajemnie nie oglądała horrorów. Przy każdej scenie musiałaby zasłaniać oczy.
- Ale budynek nadaje się na pensjonat albo na przyjmowanie wakacyjnych gości. - zawyrokował Patryk. Zawsze szukał plusów każdej, nawet niewesołej sytuacji.
- No, dzieciaki... Wysiadamy! - obwieściła ich rodzicielka.
Mama otworzyła bagażnik i najpierw wyjęła z niego wózek inwalidzki. Sprawnie go złożyła. Takiej wprawy nabyła przez lata.
- Marta! Weź parasol i rozłóż go przed drzwiami auta od strony Patryka. - poleciła kobieta zdecydowanym głosem. Gdy zachodziła taka potrzeba, potrafiła być niezwykle stanowcza.
Gdy córka wykonała polecenie, matka podstawiła wózek pod drzwi tak, żeby chłopiec mógł się na niego wdrapać. Wymagało to silnych mięśni ramion, dlatego tak ważne były w jego przypadku ćwiczenia.
- Gotowe. - sapnął z lekką zadyszką.
Wyjęły z samochodu trzy walizki, siatkę z zakupami spożywczymi, torby ze środkami do sprzątania, piłkę i lotki do rzucania. Potem trójka przybyszy skierowała się szybko w stronę domu, starając się uciec przed deszczem. Kółka od pojazdu chłopca grzęzły w mokrym błocie i musiał z większą werwą pracować rękami.
Jak na złość do wejścia prowadziły dwa schodki. W pełni sprawny ruchowo człowiek, nawet nie spojrzałby na podwyższenie. Pokonałby je machinalnie i nie zawracał sobie nim głowy. Niestety, Patrykowi musiała pomóc mama, pchając i unosząc lekko wózek. W Warszawie nie mieli takich problemów. Mieszkali w bloku z windą.
Kobieta wyjęła z torebki klucz, który dostała od adwokata i przekręciła mosiężny zamek. Drzwi głośno zaskrzypiały i...
Coś czarnego i włochatego wystrzeliło w stronę Marty!
Dziewczyna krzyknęła z paniką:
- Aaaa! Pomocy!
Stwór nie chciał zejść z jej ramion.
- Spokojnie, to tylko kot. - powiedział Patryk ze stoickim spokojem.
Marcie w końcu udało się zrzucić potwora na ziemię. Kotka spojrzała na nią z pogardą i czmychnęła w stronę ogrodu. Po chwili zobaczyli jak jej długi, czarny ogon znika za rogiem.
Ładnie się zaczyna, pomyślała gorzko dziewczynka.