Październikowy wieczór.
To był październikowy wieczór, wiał silny, wilgotny wiatr; i wszystko wokół było wilgotne tą brudną, tłustą wilgocią, typową tak dla wilgotnej, wczesnej jesieni. Ocierając pachnące jeszcze upadłym dniem miasto z oczu i ust, coraz zacieklej szukałem spokoju. Szukałem źródła światła, domu, miejsca, którego naturalne bogactwo dałoby mi schronienie, choćby nachalnie naiwną ułudę schronienia. Szukałem wódki. Bo nastał czas wódki.
Mijałem niezliczone latarnie i psie gówna - przesuwałem podeszwami kolejne, niepotrzebne metry martwych dekoracji, zupełnie tak, jakbym wiedział dokąd iść.
A przewrotnie, jakże dekadencko - nie wiedziałem. Zbyt szybko zmieniło się to miasto.
Życie czasami potrafi zaskakiwać freskami codzienności. Oj kurwa, tak.
Zatrzymałem się, zapaliłem papierosa, i wtedy to zwyczajnie, po prostu spotkałem stróża prawa.
Pielęgnując nieśmiały promyk nadziei, zagaiłem gdzie znajduje się jakiś przyzwoity, czynny szynk, bar, pub, knajpa, miejsce świeckich spotkań towarzyskich.
Odpowiedź jaką pamiętam jest dowodem na to, ze w owym czasie żadne testy psychologiczne nie mogły stanowić kryterium oceny kandydatów na policjantów.
Napotkani na przystanku klienci komunikacji miejskiej zasłonili się, z kolei niedookreślonym brakiem orientacji.
Czarne krążyć zaczęło po głowie.
Najwidoczniej społeczeństwo demokratycznej Polski wyposażone być musiało w swoistą ścianę niezrozumienia dla bliźnich. Nawet dla potencjalnych Nietrzeźwych.
Przydeptałem niedopałek. Nic innego nie pozostało. Żadnych szeleszczących papierków.
Nie pozostało nic innego, jak iść dalej swoją drogą. Moją drogą w tym momencie była gdyńska ulica Czerwonych Kosynierów. Czerwonych Kapturków, Maków Czerwonych, Czerwonych Świateł…można śmiało rzec, że nazwa dobra jak każda inna.
Pamiętam, że słabo oświetloną witrynę zobaczyłem dużo szybciej, niż do niej doszedłem. Głowę mam pełną takich absurdalnych wspomnień.
W każdym razie odmienną, jakże upragnioną aurę baru piwnego odczuć można było z daleka. Nie była to aura dostępna zwykłym zmysłom; prócz światła padającego z paru rozproszonych po kątach żarówek na stojące tu i ówdzie butelki piwne, miejsce to było zupełnie niemal bezdźwięczne, bezwonne i bezczasowe. Było zastygłe.
Wydać by się mogło, że najintensywniej poczynają tu sobie szamoczące się na lepach muchy. Ostatnie, październikowe muchy, zasuszone kwiecie minionego lata.
Przy stoliku ustawionym strategicznie siedzieli czterej, odpowiednio zastygli wyznawcy chmielu.
Stolik ustawiony był strategicznie na uboczu i równie strategicznie na wprost toalety.
Stanowiłby znakomity i wygodny punkt do prowadzenia dyskretnych obserwacji reszty pomieszczenia. Nie stanowił. Nie było komu, ani czego obserwować. Czterej mężczyźni tkwili na swoich miejscach niczym alternatywni, pomyleni mimowie.
Jedynie krążący wokół nich dym papierosowy nieomylnie zdradzał funkcje życiowe.
Cisza, bezpieczeństwo, światło, ciepło, Mekka, Jasna Góra.
Stary Bar Podmiejski na Grabówku.
Z zaplecza wyłonił się barman, spoglądając na mnie pytającym wzrokiem.
- Gdańskie i setkę poproszę…- Rozpocząłem rozmowę.
- A proszę bardzo. - Zakończył ją barman.
Charyzmatyczny typ, pomyślałem i odszedłem do ostatniego wolnego stolika, przy którym stały krzesła.
Ustawiłem sprawunki na okrytym ceratą blacie, spojrzałem na nie z sympatią i odpalając świeżego papierosa, poddałem się kultowej magii lat dziewięćdziesiątych.