Październikowy wieczór.
Magia ta, taka jak sam ją rozumiałem i jedyna, w jaką po dziś wierzę, przedstawiała mi się niezwykle rzadko i była jakże cennym, demokratycznym, wolnym lenistwem.
Lenistwem wybranym, wywalczonym. A raczej leniwą konstatacją reszty zastanego w konkretnej chwili świata.
Szlachetną taką konstatacją.
Konstatacją swoiście trzeźwą, bo konstatacją pijaka.
Upiłem zawartość kufla, upiłem zawartość kieliszka, przymknąłem oczy, rozmazałem obrazy minionego tygodnia, jakie jeszcze mi pozostały i poczułem ciepło. Umysł oczyszczony.
Wzrokiem nowym rozejrzałem się po pomieszczeniu. Mężczyźni prowadzili jakąś rozmowę spokojną, co nie mogło zaburzyć kosmicznej harmonii, jaka nas otaczała i nas karmiła.
Harmonii tej nie zaburzyło też dyskretne pojawienie się trzech, dwudziestokilkuletnich jegomości. Zamówili po piwie i stuknęli się butelkami, by po chwili odstawić je puste na barze. Twarze mieli jeszcze pełne pokaleczonej co prawda, ale zawsze, wiary w świat i w siebie w tym świecie. Ociągając się wyraźnie, zaczęli zbierać się do wyjścia. Najwyższy otworzył drzwi, wziął głęboki oddech i wszyscy wyszli mężnie na zewnątrz – tam, gdzie antysemityzm, ekolodzy, harcerskie hufce, kulejąca służba zdrowia i co krok łapiąca za tyłek, owłosiona ręka rynku.
Synowie Syzyfa, wasze zdrowie – wzniosłem niemy toast dopijając wódkę.
Piwo się ostało jeszcze, choć niechybnie dno zbliżało się i tutaj.
Kolejne dno, które miałem osiągnąć tego dnia. Nie pierwsze i nie ostatnie. Można powiedzieć takie mezzo – dno. W każdym razie, nie eksploatując tego wątku zbytnio, dopijając piwo zamawia się następne. Jeśli tylko naturalnie można.
No i tak siedziałem. No i co tu dużo mówić, okno. A za oknem może i faktycznie jeździły samochody, może i zaprawdę ludzie chodzili, może i płonęły jakieś wsie...Trudno. Jeśli nawet, to wszystko to pozostać musiało za oknem.
Za oknem nie było nigdy bezpiecznie.
Za oknem nie było nigdy wieczności.
Za oknem była lękająca się przyszłości - za przeszłość się wstydząca, teraźniejszość.
Siedząc więc przed oknem miałem to w dupie.
Szkoda mi było tylko tamtych trzech, co wcześniej ledwo przyszli i już poszli.
Co się z nimi stało? Jakimi ścieżkami potoczą się ich losy? Jak poradzą sobie z sidłami, ruchomymi piaskami, czy mieliznami życia?
Tak, ja również bezpieczny byłem tylko tymczasowo. Bezpieczeństwo moje dała mi samotność, a ta nigdy nie trwa wiecznie.
Samotność to nie żadna kosmiczna trwoga; to zimna suka. Nieprzewidywalna. Przybłąka się zawsze nagle, niespodziewanie, dość szybko rozkocha w sobie i wtedy, kiedy będziesz myślał już ze to ta jedna, ta jedyna, Samotność cię porzuci. I zostawi bezbronnego, ogłupiałego, głodnego i tak śmiesznie nieporadnego. Bywa że Samotność próbuje ci odebrać ktoś z zewnątrz – wtedy można jeszcze starać się o nią walczyć. Kiedy odchodzi sama, nie masz szansy nawet zareagować.
Ze swoją samotnością byłem od pięciu lat. Od czasu utraty wolności. Tak się złożyło że kiedy kraj ten wolność na dobre odzyskiwał, ja swoją, przynajmniej fizyczną, na czas jakiś utraciłem. Trafiłem do więzienia w Wejherowie. Tam Samotność dawała mi bezpieczeństwo i z pewnych sytuacji była jedynym rozsądnym wyjściem. Po jakimś czasie doszło do mnie, że chroni mnie przed faktycznym zniewoleniem. Więc dbałem o nią.
I wydawała się być niczym nie zagrożona.