Październikowy wieczór.
Do wczoraj. Wczoraj mnie wypuścili i okazało się że trudno będzie dalej być samotnym.
Tak właśnie; okazało się, że trudno jest być wolnym na tak zwanej wolności.
Musiałem wrócić do żony. Musiałem, wyjścia nie było, bo przyszła po mnie pod bramę więzienną. Więc zabrała mnie do naszego niby, a obcego mi zupełnie mieszkania, w którym czekała obca sąsiadka i obce mi dziecko. Moja córka.
Oj, szybko się toczyły wypadki swego czasu.
Najpierw poznałem kobietę, po roku byliśmy po ślubie, bo po co czekać.
Niedługo potem dostałem pracę w stoczni i przenieśliśmy się do Gdyni. Po miesiącu siedziałem za pobicie brygadzisty - jak się okazało mściwego gnoja, a po dwóch tygodniach odsiadki dostałem wiadomość, że żona jest w ciąży.
I tyle wspomnień.
Teraz wypadki musiały toczyć się wolniej, jeśli miałem przetrwać, jeśli miałem je znieść jakkolwiek. Samotność potrzebowała utrwalenia, tego błogosławionego, oswobadzającego zniewolenia.
Alkohol zniewala genialnie, więc kolejne butelki puste wyrastały na moim stole.
Zastygli mężczyźni już dawno zniknęli, w barze byłem sam z barmanem.
Cudownie cicho, cudownie.
Chciałem bardzo, by trwało to bez końca. Nie ma jednak przecież tak dobrze, na pewne porywające nas nurty wydarzeń nie mamy wpływu. Otworzyły się drzwi, w drzwiach stanęła ona i czar prysł.
- Wracaj proszę…Razem musimy sobie z tym poradzić. Chodźmy do domu.
Stała taka przejmująca, w mokrym, rozpiętym płaszczu i mokrych włosach. Nie płakała – uśmiechała się tylko smutno.
Wstałem, podszedłem do baru i zapłaciłem. Rozejrzałem się po ścianach.
Żona stała cierpliwie.
Wziąłem głęboki oddech i wyszliśmy na zewnątrz.
Barman zgasił światło.