Pas (D&D fanfiction)
hastkillowi o jego przybyciu do miasta, zarżnie sukinsyna jak wieprza, a truchło rzuci psom. Przez chwilę korciło go, by zignorować ultimatum burmistrza i czmychnąć gdzieś na południe. Szybko jednak porzucił tę myśl. Tym razem Berrun tak łatwo by mu nie podarował. Co prawda z jego ludźmi dałby sobie jakoś radę, ale z elitarnymi najemnikami Płomiennej Pięści wolał nie mieć do czynienia. A ci z pewnością ścigaliby go choćby na sam kraniec Faerunu.
Z zamyślenia wyrwał go przepity głos Montarona.
- Czujesz? – zapytał skrytobójca, przystając nagle.
- Ta – odburknął Szary Wilk pociągając kilkakrotnie nosem. – Stęchły mocz, tanie wino, rzygowiny i przepocone łachmany. Mogłeś się chociaż wykąpać.
Niziołek uśmiechnął się głupkowato.
- Nie o tym mówię.
- Przykro mi – odparł McMorth rozkładając bezradnie ręce – ale twój smród zabija wszelkie inne zapachy rozchodzące się w powietrzu.
Montaron uniósł rękę i powąchał się pod pachą.
- Chyba faktycznie przesadzam ostatnio z piciem – mruknął. - Ale mniejsza o to. Dałbym sobie uciąć dłoń, że zalatuje tutaj półogrem i kilkoma koboldami.
McMorth obrzucił badawczym spojrzeniem otaczające gościniec krzaki, tonące w pomarańczowej poświacie zachodzącego słońca. Zauważył, że kilka gałązek rosnących na wysokości jego kolan jest złamanych.
- Musieli tędy niedawno przechodzić. Przynajmniej koboldy, bo śladów pozostawionych przez coś większego nie widzę. – stwierdził. – Jeśli podążymy tym tropem, być może uda nam się odnaleźć również półogra.
- No to wio woźnico, bo już na cię czas! – krzyknął niziołek, znikając w gęstwinie.
Słońce niemal całkowicie schowało się za horyzontem, kiedy zauważyli wyrastającą ponad korony drzew potężną skałę. Wiejący od jej strony wiatr niósł ze sobą intensywną woń potworów.
- Chyba ich mamy – szepnął łowca, chyłkiem przemykając pomiędzy krzewami.
Tuż za nim skradał się Montaron, odziany w Pancerz Cienia, ukradziony niegdyś Taeromowi Fuiruimowi z Beregostu, zwanemu Grzmiącym Młotem. Ta zaklęta zbroja miała tę nieocenioną właściwość, że nosząca ją istota niczym kameleon stapiała się z mrokiem, przez co niemagiczne wykrycie jej było niezwykle trudne.
- Patrz – mruknął półgłosem Szary Wilk, kucając w trawie.
Przed nimi, u podnóża skały, przy niewielkim ognisku siedziała grupa nieświadomych niebezpieczeństwa koboldów. Podobne do psów stwory piekły na prymitywnym ruszcie kawałki mięsa. Ich plugawa mowa kojarzyła się McMorthowi ze śmiechem hien. Kawałek dalej, w kamiennej ścianie, widać było wejście do jaskini.
- Pięciu – zauważył Montaron, wyciągając z butów dwa zakrzywione sztylety, których ostrza nasączono solidną porcją trucizny, zdolnej w ciągu kilku chwil powalić dorosłego mężczyznę.
- Co proponujesz? – zapytał McMorth. – Dasz radę pozbyć się tych kundli bez zbędnego zamieszania?
Niziołek tylko się uśmiechnął. Lucien nawet nie zauważył, kiedy zniknął w gęstniejącej z każdą chwilą ciemności. Przez moment nie działo się nic. Nagle koboldy zaczęły się nerwowo rozglądać. Jeden z nich uniósł nad głowę płonący patyk i oświetlając sobie drogę ruszył w stronę kryjówki McMortha. Łowca, klnąc pod nosem na nieudolność towarzysza, dobył miecza i bezszelestnie cofnął się o kilka kroków, a kiedy potwór dalej parł na przód pociągając podejrzliwie nosem, nie mając innego wyjścia błyskawicznym cięciem poderżnął mu gardło. Kobold, rzężąc cicho, padł na ziemię. Szary Wilk sprężył się, gotowy do odparcia ataku kolejnych napastników, jednak nic takiego nie nastąpiło. Odczekawszy chwilę, podpełznął do miejsca, z którego mógł wyraźnie widzieć pozostałe stwory. Ze zdziwieniem stwierdził, że zni