Opowieści z Hellsound. Bratnie dusze. cz1
Mise
podniosła wzrok znad książki, którą czytała, spojrzała na matkę i przeniosła
go na okno. Cóż, faktycznie ciężkie, ołowiane chmury zasłaniały promienie
słońca, zasypując miasto miękkim, wyciszającym puchem.
-
Nienawidzę tego pieprzonego miasta! Dlaczego nie
możemy stąd wyjechać?! – wrzasnęła, tłukąc talerz o ścianę.
Ojciec
zachowywał jak zwykle kamienny spokój, tłumacząc Balerine, że w żadnym
innym mieście nie znajdą tak łatwo pracy. Mise zabrała książkę, narzuciła
płaszcz i ciężkie buty i wyszła, nie chcąc być świadkiem scen, jakie zwykle
rozgrywały się po kłótniach.
Żaden z
rodziców nie zauważył jej wyjścia.
Przy
przystanku minęła jej ochota na na przejażdżkę tramwajem. Wszystkie były
przepełnione, natomiast ulice tak cudownie puste... Przysiadła na zaśnieżonym
wybrzeżu Kell – miejscu odwiecznych pielgrzymek mieszkańców Hellsound, gdy
pragnęli pozostać samymi. Rzeka płynęła leniwie, pokryta gęstą krą, a mimo to
śmierdząca, jak zawsze.
-
Można się przysiąść?
Oderwała
wzrok od brzegów i na chwilę zamarła.
-
Jasne, to ziemia niczyja. – wystękała.
Człowiek-puma
uśmiechnął się na swój sposób i usiadł obok. Zdziwiła się, bo w pewnm
sensie poczuła się pewniej niż kilka minut temu, gdy siedziała tu sama.
-
Kiedyś przychodziłem tutaj prawie codziennie.
Jedyne miejsce, gdzie można mieć odrobinę spokoju.