Opowieść Rinoi - Wschód, cz II
Dlaczego mnie to... Za przeproszeniem... Wkurwia? Bo kobita jest na naszym mieszkaniu (nie, nie moim i Kotusia, a mojej rodziny). I za grosz nie ma szacunku do ludzi i umów, jakie zawiera. A ze mnie honorowe stworzonko.
A gdybym miała być szczera, to.... Gdyby nie ten cały ambaras z ta kobitka, to pewnie nawet bym polubiła studia.... Co ze strony studenta może brzmieć całkowicie abstrakcyjnie.
No, ale jak sobie radzić z kimś takim?
Tak jak mój lokator, a przyszły współmałżonek owej kobiety to ujął: olać. Totalnie. Albo także się wydrzeć na nią, wedle kilku(nastu) innych osób. Aż następnym razem spróbuję.... Bo chciałam pokojowo, ale chyba się... Nie da.
Nienawidzę ambarasów. Nienawidzę zimna. I nie cierpię bloków, aczkolwiek to jest do ścierpienia. To się da wytrzymać.
No, to chyba tyle ze Stolicy.
Wynieśmy się jeszcze do poprzedniej miejscowości, oznaczonej jako Perła Mazur...
Część czwarta Wschodu: "Pan i Władca niczego"
Może i to już opisywałam, ale jak mam zebrać wszystko do kupy i przemyśleć, to wszystko. Kolejny ambaras, na którego temat dowiedziałam się jeszcze kilka ciekawych rzeczy, przez co opowieść może się wydać początkowo nieco zagmatwana, aczkolwiek do zrozumienia. Wybacz Evi, Skarbek, że tu trochę poplączę, ale jakoś trzeba to poskładać do kupy...
A na koniec stwierdzić, że może jednak jakoś to poukładałam, zebrałam spinaczem i zamknę to jakoś tak około końca stycznia. Znaczy, bynajmniej to wyżej. Ten rozdział, co tu opiszę, zamknęłam... .... .... ...
Jakoś we wrześniu. Tak, na początku września.
Nie moja wina, że stracił szansę. Byłam z nim trzy miesiące. I stwierdzam fakt, że wszystkie trzy miesiące przepadły mi na płaczu i zamartwianiu się na przemian. SapphireShadow potwierdzi. Bo albo łaziłam po domu i się martwiłam, albo łaziłam po domu i dzwoniłam do Olka (SS), albo łaziłam po domu i ryczałam... Głównie z winy tego trzymiesięcznego. Wprowadźmy imię: Łukasz.
Wprowadźmy imię... Kotku (SS), czy nie uważasz, że to brzmi trochę jak w "naszym" zawodzie?
Ach, tak, Wy nie wiecie: "nasz" zawód brzmi informatyk. Bynajmniej mój oficjalnie. Ale to też nieważne.
Grrr. Jeszcze raz mi się napatoczy ten... Grrrr... Tak, pogryzę go. Jak wtedy, gdy usiłował zatkać mi usta. Ugryzłam go. A ostrzegałam. Nie słuchał, to go ugryzłam, a co!
A mniejsza. Od początku może? No dobrze, powiedzmy, ze od samego, samiusieńkiego początku....
A więc...
Złapaliśmy się z Łukaszem pierwszy raz po lekcji angielskiego (mojej). Zostałam chwile z nauczycielka... On miał lekcje po mnie, pewnie zawsze się mijaliśmy. Teraz musiałam pogadać z nauczycielką, bo napisałam coś... Erm.... Taaaak, jedno z owych "Sadness and Sorrow", które są w wierszach po polsku i angielsku. I chciałam omówić. czy jest dobrze.
Tam go wtedy poznałam. A właściwie: zapoznała nas nauczycielka. Pierwszy pech. Tak to ujmę.
Gdzieś tam spotykaliśmy się na przerwach, et cetera... Jak to znajomi. No i koniec roku szkolnego, bynajmniej mojego, bo ja maturzystka i te sprawy... Mniejsza.
W "koniec roku", a mianowicie 25.05.2012r........ ....... Przeklęta data! Przeszliśmy się przez miasto, ja go odprowadziłam kawałek, on kawałek mnie.... Jakkolwiek to brzmi. No i jakoś tak wyszło, żeśmy się pocałowali. I chyba od tamtego momentu można uznać, że ze sobą "chodziliśmy". O ile to było "chodzenie ze sobą".