Opowiadania z lumpeksu
e dzisiejsze piwo w klubie. – To proponuję panu to. – Pokazał sporą torbę z radosną mordą psa na opakowaniu. – Obawiam się, że to dla mnie za drogie, nie ma pan mniejszych? – To jest najmniejsze… Tylko trzy funty. 16 17 – No to mamy problem. Nie mam tyle. Po co ja się ulitowałem nad tym psem? Nie mam pracy, sam ledwo żyję, a wziąłem sobie darmozjada. – Ten problem akurat może pan rozwiązać. Poszukuję pracownika, sprzedawcy, bo sam już nie daję rady. Nie zarobi pan wiele, ale to zawsze lepsze niż nic. Właśnie dzisiaj wywiesiłem kartkę i zaraz pan przyszedł, jakieś zrządzenie losu, czy co? No tak, ale pan jeszcze nie powiedział, czy chce przyjąć tę pracę. – No, nie wiem… – A jedzenie dla psa może pan zabrać, nic nie płacąc, to prezent. – To ciekawe. Tyle razy tędy przechodziłem i nie widziałem tego sklepu Może nie zwróciłem uwagi. Mówi pan, że mógłbym tu pracować? – Tak. Proszę przyjść jutro na dziewiątą. Pokażę, co będzie pan robić i zorientuje się pan w szczegółach. Klientów mam niewielu, więc będzie miał pan dużo czasu dla siebie. No to jak? – Dobrze. Przyjdę jutro o dziewiątej – odpowiedział z pewnym ociąganiem, zabierając z lady opakowanie suchej karmy. – I niech pan pamięta, żeby dać mu miskę wody. Musi pić do tego jedzenia. Jeśli pan tu będzie pracować, biorę pańskiego psa na utrzymanie – powiedział staruszek, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. W sklepie też zrobiło się jaśniej. – To do jutra, panie Anthony. – Do jutra – odpowiedział chłopak, zamykając drzwi. Po chwili przystanął, zastanawiając się, skąd dziadek zna jego imię? Nie powiedział przecież, jak się nazywa i na pewno nigdy go na oczy nie widział. Dziwne. Odwrócił się. Sklep był na swoim miejscu, ale kartka zniknęła. Chciał zobaczyć przez szybę stojącego za ladą właściciela, ale nikogo nie zauważył. Sklep wyglądał na zamknięty. Dziwne, pomyślał. Deszcz padał coraz intensywniej. Założył kaptur i szybkim krokiem pomaszerował w stronę domu. – Jesteś! Cały mokry. Gdzie byłeś? – Załatwiłem sobie pracę, mamo – rzucił w jej stronę, wchodząc na schody. – No nareszcie. Zerknął na jej sylwetkę. Matka stała u podnóża schodów ze złożonymi jak do modlitwy dziękczynnej rękoma. Pies już wysechł. Leżał na zaimprowizowanym posłaniu. Na widok swojego pana podniósł głowę i pomerdał ogonem. Anthony nie chciał schodzić na dół, aby nie musieć opowiadać o szczegółach zatrudnienia. Wziął więc podstawkę od doniczki i nasypał trochę suchej karmy. Pies jadł łapczywie. Był bardzo głodny. – Co ty jesteś? Pies czy suczka? Pokaż. – Sprawdził. – Pies na szczęście! Czarny jak diabeł, to nazwę 18 19 cię Angel, z przekory. A może jesteś aniołem? Może mi szczęście przyniesiesz. Pies przeciągnął się rozkosznie i wrócił na swoje posłanie. Położył głowę na przednich łapach i uważnie obserwował Anthony’ego. – Siedź grzecznie, przyniosę ci wody. Matka wróciła do kuchni, zaczęła zmywać naczynia. Usłyszała kroki na schodach. – Chodź, Anthony, powiedz, gdzie ta praca, opowiedz coś matce. – Oj, mamo, to nie to, o czym myślisz. Będę sprzedawcą w sklepie dla zwierząt na naszej ulicy, od jutra. – Aaaaa, u Barneya Higginsa. Wiem. Ale wydawało mi się, że on ten sklep sprzedał i wyjechał. A może umarł, dawno go nie widziałam, może wrócił… – mówiła do siebie. Anthony napełnił miskę wodą i poszedł z powrotem do siebie. – Gdzie ty z tą wodą? – Dla psa. – Jakiego psa?! – Zobaczysz jutro. Deszcz nie przestawał padać. Anthony był zbyt przemoczony, aby znów wychodzić. Przebrał się w domowy dres. Leżąc na łóżku ze słuchawkami w uszach, słuchał dudniącej muzyki z charkotem solisty w tle. Pies chyba zas