NIEBEZPIECZEŃSTWA ŻYCIA (2)
1949 (4 lata)
Brat, starszy ode mnie o 4 lata, w dziecięcym okresie mojego życia był przywódcą i liderem. Przewaga siły fizycznej była atrybutem bezkrytycznego podążania jego śladami. Musiałem uczestniczyć w jego każdym nawet najbardziej szalonym i niedorzecznym pomyśle.
Jakiegoś dnia wraz z dwoma chłopcami z sąsiedztwa wybraliśmy się na spacer do Opery Leśnej. Buńczuczność brata była podstawą planu. Nikt z nas nie wiedział jak daleko jest Opera Leśna, by nie wspomnieć bezcelowości tej wyprawy. Ścieżka wiodła przez las. Korony wieloletnich drzew stwarzały tajemniczy półmrok. Stary las straszył odgłosami, pohukiwaniem i szelestami. Szliśmy już jakiś czas. Jako najmniejszy i najsłabszy jak zwykle ciągnąłem się z tyłu maszerujących. Nie byłem wytrzymały na wysiłek. Zacząłem narzekać na nużący marsz. Pomimo obecności starszych ode mnie chłopców odczuwałem strach powodowany mrokiem lasu. Każdy szum i szelest suchych liści powodował trwożliwe oglądanie się na wszystkie strony. Byłem przecież trzyletnim dzieciakiem. Nabrałem otuchy, gdy słońce zaczęło prześwitywać przez rzednące drzewa.
Doszliśmy do boiska sportowego. Wyszliśmy na jasną przestrzeń zalaną światłem słońca. Cieszyłem się tą chwilą pamiętając niedawne obawy. W tym błogim stanie nie pozostałem długo. Mój brat dostrzegł w oddali kozę uwiązaną do palika i pasącą się na obrzeżu murawy boiska. Strzygła trawę nieświadoma nadchodzących wydarzeń. Nie zabrało bratu zbyt dużo czasu by wymyślić zabawę w kowbojów. Koza miała być dzikim, nieujarzmionym wierzchowcem, z natury nie stworzonym do traktowania jej jako nieposkromionego rumaka. Miałem być kowbojem. Faktem było, że nie miałem fizycznych atrybutów pozwalających na odmowę realizacji tego szalonego pomysłu. Koledzy byli w wieku brata i nie tak posłuszni jak ja musiałem być.
Instynkt samozachowawczy nakazywał kozie opór. Z trudem udało się przyciągnąć ją do nas. Trwało to kilka minut. Usadzanie mnie na grzbiecie kozy, opierającej się tym nobilitującym ją poczynaniom, zabrało trochę czasu. W końcu zamiar powiódł się – koza jednak jednym wierzgnięciem zrzuciła mnie w ułamku sekundy. Nie miałem inklinacji do pozostania czempionem rodeo, dlatego dalsze próby dosiadania „rumaka” pozostały życzeniem brata.
Dalsze próby ujarzmienia nie okiełznanej „bestii” przerwało pojawienie się i krzyki mężczyzny po przeciwnej stronie boiska. Był to mieszkający tam opiekun obiektu a także właściciel zwierzęcia. Przez okno zauważył harce z jego kozą. Wybiegł z domu. Biegnąc w naszym kierunku wykrzykiwał niewybredne epitety wyrażając szczere (i nie cenzuralne) opinie o maltretowaniu zwierzęcia. Stało się oczywiste, że nie są to zachęty kibica dopingującego wyczyny sportowców. Wyczuwając fizyczne zagrożenie naszych dolnych części ciała w postaci klapsów i możliwość pozostania kaleką („nogi z tyłka powyrywam”, wykrzykiwał) przezornie zaczęliśmy uciekać w las, w kierunku domów.
Pogoń trwała kilka minut. Przewaga właściciela kozy w szybkości biegu była oczywista i zdecydowanie niekorzystna dla nas. Mężczyzna zdeterminowany w chęci ukarania nas nie rezygnował z pogoni.
Brat (któżby inny) uznał, że szanse uniknięcia kary może zwiększyć tylko zagłobowski podstęp. Wymyślił by nasza grupka rozdzieliła się dezorientując pogoń złością dyszącego osobnika. Polecił chłopcom by pobiegli w bok ja natomiast z Pawłem uciekałem nadal prosto (też cwanie wymyślone) drogą najkrótszą w kierunku domu. Ubywało mi sił. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Paweł ciągnął mnie za rękę zachęcając do szybszego biegu. Choć na początku przygody znalazłem się w pobliżu obiektu sportowego jednak nie z zamiarem rozpoczęcia treningu biegacza. Zwalniałem ucieczkę brata i to zwiększało jego zagrożenie ze strony nieustępliwego i doganiającego nas właściciela kozy.