Nie skacze się w kapciach
– Naprawdę. Ale już tego nie zrobię – kłamię.
– Teraz nie.
– Jutro, kurde. Co ty, Freud? Coś taki podejrzliwy?
– Nie wiem. Wiem, że musimy zejść stąd razem i ruszyć w drogę – mówi wpatrzony w las, a raczej w czarną ścianę, którą przypomina.
– Film złapałeś na jeżdżenie?
Wkręcił sobie ratowanie.
– Sam nie wiem, dlaczego mam takie ciśnienie.
– Jesteś po prostu porąbany – mówię.
– Musimy szybko stąd zejść i jechać.
Co mi tam. Odłożę skakanie, i tak nic z tego teraz.
Mam na sobie koszulkę, spodnie dresowe i laczki. Nie wchodziłem do domu, choć miałem odruch, żeby wejść i ucałować chłopców. Nie zdążyłem przed wyjściem na dach.
Zjechaliśmy całą Świętojańską. Wcześniej byliśmy na Polance Redłowskiej i na Bulwarze. Zatrzymaliśmy się pod starym Dworcem morskim. Krystian zamknął oczy i głęboko oddychał. Ładnie pachniało wodą morską, choć czasami z portu tak wali, że idzie zdechnąć.
O nic nie pytam, a Krystian nic nie mówi. Nie wie, gdzie jechać. Jedzie na czuja. Odwiedzamy lubiane kąty. W każdym Krystian kręci nosem, że to nie tutaj i szukamy dalej.
W końcu wyjechaliśmy z Gdyni. Jesteśmy w Pierwoszynie, skręcamy w boczną ulicę i dojeżdżamy do końca zabudowań. Jedziemy drogą przez łany zbóż, pachną dziś przytłaczająco. Potem wjeżdżamy w nabrzeżny pas lasu. Jedziemy na urwisko na Mechelinkach. Dawno tu nie byłem, nawet się cieszę, ale na pewno jeszcze bardziej mnie zdołuje to miejsce. W taką pogodę nie jest wesołe.
– Myślisz, że to tutaj? – pytam.
Krystian nie odpowiada, uważa, żeby nie rozwalić zawieszenia.
Będzie mnie woził bez sensu i pajacował.
Wjeżdżamy na wielkie urwisko porośnięte trawą. Bardzo tu nierówno, toczymy się wolno wytartymi koleinami.
Niebo jest złe, wiatr wygina drzewa, ale najgroźniej wygląda morze.
Krystian odwraca moją uwagę od wody.
– Tam ktoś jest – mówi. – Właśnie o to chodzi, tu mieliśmy przyjechać.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem, mam takie przeczucie.
Wytężam wzrok. Przed nami widać ciemny kształt. Terenowy samochód, tutaj częsty widok, nawet o tej porze.
– Zepsujemy komuś randkę – mówię.
– Możliwe. Ale musimy tam podjechać.
– Co ty?
Patrzę na niego podejrzanie. Wygląda, jakby nie był sobą.
Wkręca mnie. To pewnie Miraz i Marian.
Wali prosto na ten samochód. Duży stary Jeep Grand Cherokee. Nie poznaję auta, to żadnego z chłopaków. Chyba że nowy nabytek Mariana, on handluje samochodami.
Ustawił się z nimi, stąd ten pośpiech. – Zapominam, że miałem się zabić.
Zatrzymujemy się tuż przed terenówką i świecimy w boczne okna. Wszystkie przyciemnione, ale i tak widać zarys męskiej głowy obróconej w naszą stronę.
Nie przypomina żadnego z kumpli.
– Typ właśnie z kimś…
– Wysiadamy! – przerywa Krystian.
Nie wiem, co się dzieje, ale robię, co mówi. Wysiadamy jednocześnie, a mężczyzna w środku wpada w popłoch. Wypada zza samochodu, jest ubrany w szary dres.
Co jest?
Biegnie do lasu w czerń.
– Co to za chłop? – pytam.
– Nie mam pojęcia, ale o niego chodzi.
Z Jeepa dobiega dziecięcy głos.
– Słyszałeś?! – Startuję do auta, obiegam wkoło i już widzę, bo typ nie zamknął drzwi.
Matko...
Na tylnej kanapie leży dziewczynka, jakieś dziesięć lat. Zaciska oczy i płacze. Stara się nie robić hałasu. Ubrana jest w leginsy i za dużą bluzę. Ma skrępowane z tyłu ręce.