Na królową (z cyklu fraszki miejskie)
To będzie piękne majowe popołudnie, słońce weźmie amfetaminę i będzie świeciło, jak nigdy wcześniej. Podejdę do niej, powiem tylko zdanie, tylko jedno, kurewsko dobre zdanie i wszystkie ptaki spadną z zazdrości z drzew. Zakocha się na zabój.
Wiesz, że ona ma piekielnie wysokie IQ? Że urodziła się w tym samym znaku zodiaku, księżycu, ascendencie, domu, co ja? Jesteśmy dla siebie stworzeni, ja i moja zapluta sławą, pieniędzmi, warstwami pudru, podkładów, silikonu teatralna idiotka. Kocham ją.
Rzeczywiście, dzień jest śliczny. Wstaję skoro świt, biorę długą kąpiel i nie szczędzę piany, soli, olejków zapachowych. Robię wszystko najwolniej i najdokładniej jak się da, na głowie układam każdy włosek, wkładam kupione specjalnie na to popołudniu spodnie i okulary przeciwsłoneczne. Sam bym się w sobie zakochał. Gdybym był gejem.
Czas jest trochę ociężały, robi mi, skubaniec, na złość, zatrzymuje się chwilami, ociąga się, leni. Nie chce mu się, kurwa, trochę podejść naprzód. Złośliwiec.
Ale wreszcie, prędzej, czy później musi zrobić się szesnasta, muszą zostać już tylko dwie godziny, dwie pełne sześćdziesiątki do mojego samourzeczywistnienia, do absolutnego oświecenia. Wyciągam z teczki mój bilet, żegnam zahipnotyzowanych telewizyjnym serialem rodziców, wychodzę.
Na mieście jest tłoczno, chyba przyjechali z całego powiatu, z województwa, nie, z całego kraju, a nawet zza oceanu. Dziwisz się?! To przecież Królowa maluczka wszo! Wszyscy chcą ją zobaczyć.
Z chłopakami widzimy się wcześniej, na ulicy Gil częstuje nas torebką z butaprenem, by lepiej się słuchało i patrzyło, Puder z kolei, po którym w ogóle się nie domyślaliśmy, też jest odszykowany i nie może jej się doczekać. Częstuje nas, mówi, że będziemy tańczyć jak roboty ze startreka. Suniemy przez miasto. Wiedzieliśmy, że w tym naszym uwielbieniu nie jesteśmy sami, że inni też mogą ją kochać, ale że aż tak? Że będą na mieście setki przyjezdnych dziewuch ubranych zupełnie jak ona? Że będą całe drużyny piłkarskie z koszulkami nadrukowanymi jedynką i jej nazwiskiem? Miałeś pojęcie, że premier w swoim długaśnym (rekompensującym chyba długość jego fiutka?) aucie przyjedzie i będzie próbował na bramce przecisnąć się ze skitranym piwem? Kurwa, o tym żaden z nas nie miał pojęcia.
Tachamy nasz transparent, jest trochę skromny w obliczu tych flag rozwieszanych z balkonów, z balonów, którymi najwięksi desperaci wzbili się w powietrze nad torem kolarskim. Jest słońce, jest wiatr, jest muzyka.
Jakiś gonio rozgrzewa atmosferę, kupujemy po gofrze i przeciskamy się przez tłum. Jeszcze dwadzieścia minut, trzeba zająć miejsce zanim spadną z nieba, jak ptasie kupy, karki i ich deliryczne, błyszczące laski.
Rozpościeramy transparent, drętwieją nam trzymane w górze łapy, czekamy. Zaciskamy zęby i czekamy.
Jest dwudziesta pierwsza dziesięć, wieczór wtrynia się na niebo, gasi oddające ostatni, różowy oddech słońce i jesteśmy gotowi. Dziesięć tysięcy osób (jedna czwarta populacji naszego miasta) w ułamku sekundy cichnie. Faceci oddalają puszki piwa od ust, dzieci wyjmują z buzi lizaki, laski i staruszki wypinają jędrne i niejędrne, prawdziwe i sztuczne piersi. Każdy chce wypaść jak najlepiej.
Jest tam. Taka, jak ją znamy, dokładnie taka. Od razu wybija do samego przodu, staje na brzegu sceny i macha do nas. Jestem pewien, że machała do naszej piątki, naszego fanklubu, który dźwiga wielki, jeden z kilkunastu na tafli stadionu transparentów. Płyną jej pierwsze słowa, płyną to zbyt wulgarne określenie na tę okazję. One lewitują, przemieszczają się na latającym dywanie ciepła i serdeczności jej głosu. Podskakują na muldach lekkiej chrypki i zaraz rzuca jakiś dowcip, jakąś ciętę kwestię. To ona, moja ukochana. Ukochana Gila, Plastusia, Dzięcioła i jak się okazało nawet Pudra. Jak się okazało jeszcze dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu pięciu osób.