Na królową (z cyklu fraszki miejskie)
Jej zespół (a chuj mnie obchodzi jej zespół) zaczyna coś pląsać, jakieś nuty płyną, ale nie mają dla nas większego znaczenia. Ona i tylko ona. Jej śpiew, jej nogi napinające się pod krótką spódniczką, jej podskakujące cycki przy co żywszych fragmentach wokalizy.
Po kilku kawałkach odkładamy transparent na ziemię, zupełnie dajemy się porwać atmosferze, klaszczemy, skaczemy, śpiewamy razem z nią.
Mówi do mnie, zachęca mnie, bym śpiewał refren, bym klaskał w rytm.
Trzymam się jakoś z tyłu, za chłopakami. Patrzą w nią jak w obrazek, przecież cały tłum tak samo patrzy i wywraca usta językiem, sztywnieje lub wilgotnieje w spodniach. Trzymam się za chłopakami, widzę ich podrygujące czupryny i nie uwierzysz, po siódmym kawałku przestaję się ruszać.
Nie podryguję, nie ruszam ani ręką, ani nawet nie wodzę za nią oczami. Jeśli jest na wprost, to okej, patrzę, a jeśli nie, to chuj z tym, patrzę na to, co jest na wprost.
Jestem jedynym w stadzie otępiałych, przeszytych przez uszy nicią transu królików. Jestem jedyny, który stoi i się krzywi. Dlaczego, kurwa, zacząłem się krzywić? Dlaczego sięgnąłem do kieszeni i jakim cudem, jakim cudem znalazłem tam, kurwa, moją piklówę?
Podnoszę prawą rękę w górę, Królowa śpiewa refren pierwszego hitu, który widziałem w telewizji. Lewą ręką nakładam na gumkę agrafkę. Jakim cudem miałem przygotowaną agrafkę?! Jest dwadzieścia metrów ode mnie, słyszę dźwięk podskakujących cycków, dźwięk ocierających się o siebie ud i opadających na nagie ramiona jasnych włosów.
Lewą rękę oddalam, napinam, napinam, przytrzymuję dłużej przy samym oku. Wszyscy szaleją, biją brawo, klaszczą. Trzymam rękę i czekam na jej słowa. Ma teraz szansę, ostatnią szansę. Niech stamtąd zejdzie i przyjdzie tutaj. Niech mnie za wszystko przeprosi. Za wszystkie, kurwa, stresy, wstydy, za to, że matka nie puszcza mnie na dyskoteki, za to, że Monika nie chciała ze mną chodzić, że ona, kurwa, pizdnięta Królowa, ze mną nie mieszka i nie liże się ze mną. Niech tu teraz, kurwa, podejdzie i się liźnie, bo jak nie. Jak nie, to zobaczysz. Trzymam rękę przy oku, gumka jest tak napięta, że można by na niej zagrać Marsz Turecki w wersji techno. Zaczyna kolejną piosenkę, jak gdyby nigdy nic, zaczyna kolejną piosenkę. Robi pajacyka, pokazuje ludziom, jak klaskać, śpiewa refren.
Przy trzeciej powtórce krótkiej frazy refrenu palce same się rozluźniają, palce lewej dłoni rozluźniają się i zanim dotrze do mnie syk zwolnionej gumki, świst wystrzelonej z wielką siłą agrafki, ona łapie się za oko, potyka się i przewraca na ziemię.
Robi się gorąco, robi się chaos i apokalipsa. Wszyscy kołują, łapią się za głowy, kompletnie tracą rezon. Tylko ja, tylko ja umiem zachować zimną krew i przeciskam się w jej kierunku przez tłum. Odpycham moich kumpli i mówię „Idę ją uratować”. Kilkanaście sekund później jestem już pod sceną, chwytam się wystających, przyrdzewiałych śrub podtrzymujących metalowe rusztowanie i kilkoma zwinnymi ruchami wspinam się na górę.
Faceci przy instrumentach jeszcze nie zdążyli ochłonąć. Tylko perkusista się podniósł i krzyczy jak małe dziecko – „Lekarza! Lekarza!”.
Jestem na górze, przez ułamek sekundy spoglądam na szalejący tłum i jestem pewien, że to to. Że na to czekałem, że to moje miejsce ponad dziesięcioma tysiącami poddanych. Królowa wije się na podłodze, ściska ręką oko i wrzeszczy, ryczy raczej – „Zróbcie coś! Wyrwało mi oko, zróbcie coś do kurwy nędzy, gdzie jest jakiś lekarz??!”.