My wszyscy, zmartwychwstali...
Wyszedł z domu ku rozpaczy żony i płaczu niemałych już przecież dzieci. Nie próbował się tłumaczyć – po prostu powiedział, że musi wyjść. Normalnie wziąłby taksówkę, ale tym razem wolał się przejść. Jakaś część niego była przerażona na myśl o marszu poprzez hordę tych poszukiwaczy sensu drugiego życia, ale czuł że musi się z tym zmierzyć. Zacisnął zęby i ruszył pewnym krokiem w sobie tylko znanym kierunku.
Przebił się przez tłumy i powoli zaczął dochodzić do granic Miasta. Tu ruch był zdecydowanie mniejszy. Szedł małą, wydeptaną w trawie ścieżką, która prowadziła do ławeczek ustawionych na łączce położonej w sąsiedztwie zakola rzeki. Bardzo malowniczo.
Usiadł.
- Cześć tato. Tak myślałem, że tu będziesz.
- Cześć Mariuszku. Ile to już lat?
- Piętnaście.
- Aż tyle? O matko z córką…
- No.
Jakież to idiotyczne uczucie, gdy widzisz kogoś tak bliskiego, kogo tyle lat nie widziałeś, a jedyne co potrafisz powiedzieć to zwyczajne, wręcz prostackie „no”.
- Długo tu tak siedzisz tato?
- Trochę. Czekałem, aż przyjdziesz. Chciałem znów zobaczyć mojego synka, zanim to wszystko się zacznie.
- Co się zacznie?
- Nie wiem, Mariusz. Po prostu mam takie wewnętrzne uczucie, że coś się zbliża, i że nie mamy nad tym żadnej mocy.
- Wiem o czym mówisz. Od paru tygodni mnie to prześladuje. Ale tak w ogóle to dobrze cię znów zobaczyć tato…
- Ciebie też synek. Ciebie też. Ale te piętnaście lat dało ci nieźle po dupie, to widać. Zapalimy?
- Już kiedyś paliłeś.
- No i mnie to zabiło, owszem, ale teraz znów tu jestem i mam ochotę zapalić. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
Zapalili. Tak jak dawniej. Tak jak wtedy, gdy nie wiedzieli, że płuca jego ojca toczy rak. Kiedy się dowiedzieli było już za późno – przerzuty na mózg, żołądek, jelita. Najgorsze skurwysyństwo jakie tylko można sobie wyobrazić. I znów siedzieli w swoim miejscu i palili.
- A mama? – spytał Mariusz.
- Ona chyba nie powróciła. Wiesz rozmawiałem z innymi i doszedłem do wniosku, że wstają tylko ci, którzy zmarli maksymalnie siedemnaście lat temu. Starszego nie spotkałem. Ba, sam jestem jednym z najstarszych odrodzonych.
- Tak siebie nazywacie? Odrodzeni?
- Różnie, słyszałem już wiele wersji: odrodzeni, zmartwychwstali, przebudzeni. Naprawdę różnie. Wiesz, myślałem całą noc o tym co się dzieje.
- Jakieś wnioski?
- Same idiotyczne.
- Czyli coś wymyśliłeś?
- Synek, wiem że to zabrzmi jak skrajny debilizm rodem z literatury science fiction, nie wiem nawet czy mój tok rozumowania jest dobry, ale… gdyby to wszystko było tylko złudzeniem?
- Czegoś tu nie rozumiem...
- Nie musisz. Widzisz, podobnie jak ja, zacząłeś na bazie obserwacji, zapewne słusznych, wnioskować że świat właśnie zaczyna totalnie świrować, że łamane są elementarne prawa natury. Kosmiczne nieporozumienie. Ale wszystko to wywodzi się z przewodniej myśli, że wszystko jest w należytym porządku tak jak było zawsze.
- Przecież było!
- Może i było… a może od siedemnastu lat wcale nie było?
- Jezu, tato wyjaśnij wreszcie o co ci chodzi?!
- Wiesz, czytałem kiedyś taki artykuł o testach jądrowych jakie prowadzili Amerykanie na swoich poligonach i na zasadzie „ktoś, gdzieś, kiedyś” zauważył, że w momencie detonacji, gdy pierwsza fala uderzeniowa docierała do zabudowań symulujących miasteczko, pomiary wskazywały na to, że na jakiś ułamek sekundy dochodziło do przesunięcia energii tych obiektów. Tak jakby istniały równolegle w dwóch miejscach. Na ten ułamek sekundy tworzyła się równoległa rzeczywistość. Zresztą, może ona zawsze tam była, tylko moc wybuchu prowadziła do pewnego rodzaju desynchronizacji? Zresztą Einstein twierdził, że na pewno jest wiele równoległych światów.