Mruczenie do glizdy
Śmierdzi wilgocią i psem. Otwieram oczy i faktycznie. Wielkie szare psisko leży obok mnie, wręcz się na mnie uwaliło, czuję jego ciężar i ciepło.
– E! – wołam.
Nie reaguje. Za to słyszę pomruk z drugiej strony.
– Hmrmrmr.
Kark mam jak z drewna, boli kiedy unoszę głowę. Za mną leży drugi pies, podobny do pierwszego, duży i szary.
– Skąd wy tu?
Znowu mogę mówić.
– Pokrzyżowaliście mój plan.
– Zamknij się, niewdzięczniku – mruczy ten z przodu.
Co jest?
– Niech mówi – mruknął niższym głosem ten z tyłu.
Popieprzyło mnie od zimna.
– Nie jestem niewdzięcznikiem, starałem się. – Sam nie wiem, po co odpowiadam. – Po co tu przylazły te kundle?
– Nie podoba ci się życie? – pyta ten za mną.
– Wariactwo – mówię.
Niedotleniony mózg wariuje, to jakaś ostatnia iluzja, którą próbuje się ratować zanim zgaśnie. Za chwilę przekroczę granicę. To koniec.
– Umieram – mówię.
– Martwy nie ma iskry życia. Ogrzewamy cię.
– Po co?
– Hmrmrm – mruczy ten z przodu.
– Złe pytanie?
– Głupi jesteś i tyle.
Psy gadające ludzkim głosem. Co za głupota.
– W powieściach Jonathana Carrolla pełno jest gadających psów, za dużo się naczytałem – mówię, co mi szkodzi.
Psy milczą.
– Może i jestem głupi – znów się odzywam. – Inaczej może coś by się udało.
– Możesz pomagać biedniejszym od nas, jak nasza pani, w naszym domu. Zwierzęta kochają ludzi, będziesz szczęśliwy.
– Sobie nie mogłem pomóc, a co dopiero innym.
– Wiele nie trzeba – mruknął ten z tyłu. – Zobaczysz.
Psy mądrale. To ich pomrukiwanie tylko budzi żal.
– Chcę spać – mówię.
Ale nie mogę. Ciepło psów robi swoje, a chłód od ziemi przyprawia tylko o ból, może najwyżej wywołać chorobę.
Wstaję, żeby pogonić kundle. Wszystko mnie boli i kręci mi się w głowie.
– Sio stąd!
Siedzą i patrzą na mnie, jakby czekały na żarcie.
– Zostawcie mnie w spokoju. – Pokazuję kierunek, w którym mają spieprzać.
Gapią się tylko.
– Nic wam nie dam, nic nie mam.
Wyglądają na zadbane. W długiej sierści widzę obroże.
Nic nie mówią. Wiedziałem, że mnie popieprzyło.
– Rysiu! Żbiku! – Słyszę za sobą.
Odwracam się. Kobieta. Psy ruszają ku niej.
Chyba nie śpię, bo robi mi się niesamowicie głupio, jakbym został nakryty na czymś wstydliwym.
To wstyd się zabić?
Patrzymy na siebie. Mam nadzieję, że ta pani odwróci się i odejdzie. Ale co, jeśli powie komuś i przyjdą mnie odratować?
– Dzień dobry – mówię. – Pani też na grzyby?
Nie odpowiada, patrzy na moje bose stopy. Podchodzi do mnie.
Ale mi wstyd.
Dobrze wie, co tutaj robię. Widziała pewnie, jak leżałem. Nie ma sensu pajacować. Zresztą, co mnie obchodzi jej zdanie.
Prostuję się. Zobaczę czego chce.
Ma prawie czarne włosy i bardzo kobiece kształty. Ciemne oczy jakby się śmiały. Nie ze mnie, po prostu mają taką oprawę. Wargi pełne, bardzo duże.
Stoi bardzo blisko. Ładnie pachnie. Jest piękna.
– Pomożesz mi? – odzywa się.
Dziwne pytanie. Nie spodziewałem się.
– W czym?
Myślę o grzybach albo czy to wariatka. Wali do obcego na „ty”?
– W ratowaniu twojej duszy.
Nie wiem, czy to przez jej głos, słowa, urodę, czy dlatego, że za chwilę mam umrzeć, ale jakby uszło ze mnie powietrze. Nie czuję żadnego rozmemłania.
Mówię do niej tak, jak zawsze chciałem do żony, jak do przyjaciela. Bez obaw.