Mizantropia - fragment I
Niespiesznie wstałem z fotela, odrobinę zregenerowawszy siły. Przeciągnąłem się, po czym opuściłem leniwie zajmowany rząd i wyszedłem po schodach prowadzących na korytarz. Jak najdłużej chciałem cieszyć się tym stanem.
W świecie, gdzie chęć przebywania w odosobnieniu często brana jest za dewiację, wyjście bez towarzystwa w miejsce publiczne może rodzić poczucie niestosowności. Odczuwa się niepokój, lęk przed tym, że zostanie się uznanym za kogoś gorszego, za osobę nietowarzyską i bez znajomych. Wirtualna i rzeczywista popularność oraz integracja z grupą w dobie portali społecznościowych piętnują zdrową alienację, wmawiając, że sami nie jesteśmy wystarczająco kompletni i potrzebujemy kogoś, by wypełnił pustkę. Lecz to wszakże pustka stanowi istotę rzeczy. Taoiści doszli do tego, że o realności pomieszczenia stanowi przestrzeń pomiędzy ścianami, a nie same ściany. Kłamstwem więc jest, że przez pustkę stajemy się zdekompletowani. Twierdzący inaczej to osoby, które nigdy nie nauczą się funkcjonować jako odrębne jednostki, nieustannie mieszające swoją jaźń z innymi. Będą przechodzić od relacji do relacji, nie pozwalając sobie na osamotnienie. Zawsze muszą pozostawać z kimś w związku, obojętnie, czy z rodzicem czy partnerem. Robią to, ponieważ tak naprawdę nie lubią przebywać sami ze sobą. Boją się lub nie akceptują tego, kim są.
Trzymając na wpół wypalonego papierosa w dłoniach, popchnąłem lekko drzwi od loży. Chociaż przedsionek dzielący mnie od wejścia do głównej sali ma mniej więcej dwadzieścia metrów, słyszałem przytłumiony hałas generowany przez bydło w środku. Bydło, do którego i ja należę, przecież wszyscyśmy członkami zbiorowości megalomanów, którzy myślą, że stworzenie języka, pisma, kultury i cywilizacji czyni nas czymś więcej, niż zwierzętami, podczas gdy, w gruncie rzeczy, zmierzamy do bycia kompostem. Nigdy jednak nie przyznamy się do tego, iż w rzeczywistości nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Odarłoby to z sensu szlachetne słowa i wyniosłe ideologie, w które ubraliśmy co brutalniejsze pierwotne instynkty.
Przed drzwiami świadomie jeszcze bardziej zwolniłem tempo, zawstydzając niejednego leniwca. Miałem świadomość, że nie mogę odkładać wejścia do głównej sali w nieskończoność, chociażby z konieczności wydostania się z budynku. Otworzyłem zatem drzwi, przygotowując się na kontakt z najgorszym.
Pierwsze chwile wśród rozgadanego tłumu, szczególnie po krótkim wyciszeniu, można porównać do bytności dziecka z zaburzeniami sensorycznymi na pięciotysięcznym koncercie jakiejś inwazyjnej muzyki dowolnego gatunku. Zwykle neutralne bodźce zaczynają bombardować spokojnego wcześniej odbiorcę, którego organizm pada ofiarą wzmożonej wrażliwości na dotyk, dźwięk i zapachy, powodując generalne uczucie dyskomfortu. Kiedy obronny stan wycofywania się mija, następuje faza niechęci czy nawet wrogości. Spoglądałem na wystrojoną elitę ze skłonnościami do pretensjonalnych gestów, raczącą się tanim winem musującym. Tanim, bo alkohol kupiony dla trzystu osób nie może być drogi. Obserwując ich, zaczynam rozumieć, co Carl Panzram, seryjny morderca, podpalacz hobbysta oraz gwałciciel z zamiłowaniem do sodomii chciał przekazać, pisząc do stowarzyszenia próbującego odroczyć jego wyrok śmierci: "Jedyne wyrazy podziękowania, jakie wy i wam podobni kiedykolwiek otrzymacie ode mnie za swoje wysiłki, będą takie, że chciałbym, żebyście wszyscy mieli jedną szyję, na której mógłbym zacisnąć swoje palce... Nie chcę się zmieniać na lepsze. Moim jedynym życzeniem jest zmienić ludzi, którzy chcą zmienić mnie, i wierzę, że jedynym sposobem, aby zmienić ludzi na lepsze, jest zabicie ich. Moje motto to: obrabuj, zgwałć i zabij ich wszystkich!" Nie mam wprawdzie za sobą zgwałcenia przez czterech włóczęgów w wagonie pociągu towarowego po ucieczce z poprawczaka ani wychowania w dysfunkcjonalnej, patologicznej rodzinie, jak on. Nie moim udziałem była także krwawa odyseja pełna brutalnych zabójstw i homoseksualnych gwałtów, nierzadko z udziałem małoletnich, dlatego nie mogę całkowicie wczuć się w jego sytuację. Chwytam tylko ogólną ideę eksterminacji. Niezaprzeczalna logika istnieje także w sodomizowaniu ofiar, zwłaszcza mężczyzn. Carl Panzram nie był, jak się zdaje, homoseksualistą, gwałty na osobach tej samej płci miały rozładować napięcie, dać upust frustracji za doznane w życiu krzywdy oraz upokorzyć wykorzystywanych seksualnie. Nazywał to swoim prawem zadośćuczynienia. Osobiście nie odczuwam potrzeby wyładowywania się na mężczyznach w ten sposób, istnieją również bardziej wyrafinowane sposoby na upokorzenie kogoś, niemniej jednak cel Panzrama jest dla mnie klarowny, pomimo całego towarzyszącemu mu wypaczenia. Każdy czasami ma ochotę się kogoś pozbyć. On chciał się pozbyć wszystkich.