Mistrzowie Pokory
●
Twardowski… Szczwany lis. Już przez siedem lat zatruwa moje skromne, czartowskie życie. Dokładnie siedem lat temu, na Łysej Górze, podczas jakiejś popijawy u Lilith podpisał ze mną drobny cyrografik. Na mocy tego dokumentu (o którym krążyły plotki wśród moich pobratymców) Twardowski stał się jednym z najpotężniejszych magów w Europie, najpotężniejszym na ziemiach Rzeczypospolitej. Pięć lat temu miał się stawić w Rzymie, aby tam zapłacić mi za otrzymaną moc. Faktura już była gotowa, jednak łajdak się nie pojawił.
Lucyfer nie jest znany ze skrupulatności. Rzadko bywa w dziale księgowym, w piątym kręgu. Dzięki temu, udało mi się przez kilka lat odwlec przymus wyegzekwowania zapłaty od Twardowskiego.
Między nami mówiąc, Asmodeusz zepsuł moje plany na najbliższe dni. Miałem zamiar jeszcze troszkę poobijać się na ziemi, a później zająć się dość obiecującym panem o śmiesznym nazwisku – Faust. Trudno, Twardowski wysunął się na pierwszy plan. A zaciągnąć go do Rzymu, to wyzwanie na miarę najpotężniejszych z arcydiabłów. Na moją miarę.
Siedziałem sobie teraz w jednej z lepszych krakowskich karczm „Pod Diabłem i Gołębicą” (swoją drogą piękna nazwa). Mieli wspaniałe wino. Podobno miód był jeszcze lepszy, ale nie przepadam za tym trunkiem. Jednak ta odrobina goryczy, to jest to, co lubimy najbardziej.
Tak po prawdzie, sprawa Twardowskiego mało mnie obchodziła. Kraków to piękne miasto, idealne wręcz do prowadzenia interesów. Tu aż roi się od młodzieńców złaknionych sławy, dziewek pragnących bogacza za męża, bądź starych tetryków chcących odzyskać młodość. Dlatego też, zleciłem kilka zadań Annie, a sam udałem się do karczmy. Co do Asmodeusza, byłem pewny, że o cokolwiek bym go nie poprosił i tak tej prośby nie spełni. Taki już jego charakter...
Upiłem łyk wina i rozejrzałem się po wnętrzu karczmy, wypatrując rzeczy interesujących mnie najbardziej – dusz na sprzedaż. W dzień powszedni nie było zbyt dużego ruchu. Ot, kilku stałych bywalców, żaków pijących zawsze i wszędzie, podróżnych…
Moją uwagę przykuł osobnik, na pierwszy rzut oka należący do tej ostatniej grupy. Był to wysoki, barczysty mężczyzna noszący czarną brodę o dokładnie ogolonej głowie, odziany w polski kontusz, z szabelką przy boku, z pewnością podający się za Polaka. Całe szczęście nie zauważył mojej skromnej obecności. Był to bowiem nie kto inny tylko sam archanioł Michał. Ten sam, który strącił Lucyfera w czeluści naszego domu. Ale to było dawno, Michaś zdziadział od tego czasu. Nie raz i nie dwa sam zagrałem mu na nosie[1].
Michał usiadł przy jednym z wyczyszczonych stolików, tyłem do mnie. I bardzo dobrze. Wolę pooglądać jego anielski zad, niż rujnować Kraków z powodu przypadkowego spotkania. Już mieliśmy podobne przygody, kilka wieków temu w Pompejach. Po prostu wpadłem na niego w jednej z tamtejszych tawern. Dementując plotki: ten wulkan, to jego wina!
Miejsce naprzeciwko archanioła zajął młodzieniec o lisiej twarzy i krótko ściętych kasztanowych włosach. Żak, na sto procent.