Między Krakowem a Manhattanem
Aśka wpadła tylko na chwilę. Uściskała nas, złożyła życzenia młodej parze, wychyliła lampkę szampana i elegancko, po angielsku rozpłynęła się w powietrzu. Już od dłuższego czasu miałyśmy ze sobą znikomy kontakt. Aśka kompletnie wsiąknęła w towarzystwo Hanki, z którą my z kolei nie dogadywałyśmy się zbyt dobrze. Miałam wrażenie, że neurotyczna Hanka jest o nas zazdrosna i w jakiś zaborczy sposób próbuje nas od siebie odseparować. Najsmutniejsze było to, że Aśce chyba nie bardzo doskwierała tęsknota za nami. Cieszyłyśmy się, że jest szczęśliwa, ale brakowało nam jej towarzystwa. Z kwartetu zrobiło się trio.
Beata i Karolina jakby zamieniły się rolami. Ślub Karoliny i Andrzeja był katolicki, wesele bardzo tradycyjne z towarzyszeniem wszelakich ciotek i innych powinowatych. Karolina z dumą pokazywała swój opięty brzuszek, a jej świeżo upieczony mąż poklepywał ją po tyłku, rosnącym w tym samym tempie, co brzuch. Byłyśmy w szoku. Karolina z wyuzdanej uwodzicielki, która zaciągnęła do łóżka tabuny mężczyzn zamieniła się w potulną polską żonę tłuczącą na obiad kotlety swojemu średnio rozgarniętemu mężowi. Zdecydowanie Andrzej ze swoją rubasznością nie należał do naszych ulubieńców. Z rozpaczy Beata cały wieczór migdaliła się w kącie z kuzynem pana młodego, który właśnie rozwiódł się ze swoją żoną i nie miał doprawdy ochoty na przyjęcia weselne. Ja przetańczyłam noc z Łukaszem, który mocno obejmował mnie swoimi wytatuowanymi ramionami i myślałam sobie o tym, jak to nigdy nic nie wiadomo...
Po weselu, podróży poślubnej i urodzeniu dziecka Karolina przestała się do nas odzywać. Zbywała nas przez telefon i wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie ma czasu i ochoty na kontakty, choć nie miała odwagi powiedzieć tego wprost. A Aśka z Hanką niedługo potem wyjechały za granicę.
Tak więc nie tylko dziewiąty, ale i kolejny, a zarazem ostatni, dziesiąty rok naszej znajomości zdecydowanie był przełomowy...
Aśka i Hanka mieszkają obecnie w Berlinie. Dostaję od nich parę razy w roku zdawkowe e-maile z życzeniami urodzinowymi i świątecznymi.
Karolina pół roku temu urodziła drugie dziecko. Ma dwuletnią córeczkę i półrocznego synka. Czasem, kiedy biegnę w południe na zebranie do redakcji spotykam ją na Plantach z dziećmi, wózkiem i siatami pełnymi zakupów. Opowiada mi o swojej nadwadze, karmieniu mlekiem, obrzmiałych piersiach, przewijaniu pieluch i trudnych porodach koleżanek. Zasłania się tym potokiem słów jak pancerzem ochronnym, żebym przypadkiem nie zadała mojego ulubionego pytania: „Czy jesteś szczęśliwa?” Bez obaw, nie zadam go. Potrafię być taka bezpośrednia tylko wobec naprawdę mi bliskich osób. Potem pyta co u mnie. Odpowiadam szybko, żeby zagadać nasze zmieszanie, że artykuł, książka, weekend ze znajomymi. W połowie zawsze przerywam, bo moje życie wydaje mi się zbyt wygodne i bezwstydnie radosne, by o nim opowiadać. Poza tym widzę, że wcale mnie nie słucha. Strofuje dzieci, nawet na mnie nie patrzy. To, co między nami niedopowiedziane urosło jak mur, którego żadna z nas nie potrafi przeskoczyć. Szybko się żegnamy. Przez chwilę chce mi się płakać. Zawsze zastanawiam się czy jej też.
Często myślę o tym, co się z nami stało. Dlaczego nie udało nam się przyjaźnić do tej pory w stałym składzie? Przecież zawsze uważałam, że to z Beatą, Aśką i Karoliną tworzę najbardziej stały i poważny związek w moim życiu. Czemu nie udało nam się spotkać gdzieś w pół drogi pomiędzy „dorosłym” życiem, a tym, co nas łączyło? Czy taki złoty środek w ogóle nie istnieje? Przecież przyjaźń jest możliwa nie tylko w Nowym Jorku, w wymyślonym serialu. A może zaszkodziła nam zbyt silna więź? Byłyśmy przecież jak rodzina, a wiadomo, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu...