Miecznik (III)
***
Na miejscu w którym stała karczma miecznik znalazł tylko popiół i kilka drewnianych, nadpalonych słupów które najwidoczniej podpierały całą konstrukcję. Klęknął i ściągnąwszy czarne rękawice z którymi rozstawał się tak często jak z mieczami wymacał bury, brudny pył. Był chłodny, ogień musiał strawić wszystko dość dawno temu. Nie przyszedł do oberży tydzień temu, kiedy Jerzy tak usilnie mu to proponował. Miał wiele innych rzeczy do zrobienia, poza tym jego żołądek niezbyt dobrze reagował na wódkę z północy, której pierwszy raz skosztował u księcia. Teraz zaczynał żałować. Kilka chat obok przybytku nocnych pijaństw również strawił ogień. Tak to bywało w ciasnej zabudowie podgrodzi. Słoma zbyt blisko paleniska, zbyt głęboki sen, czy też pijany wid i ogień gotowy. Karczmy jednak zawsze ratowano priorytetowo i miecznik z południa nie rozumiał, dlaczego teraz stało się inaczej. Zatrzymał biegnącego uliczką, jeśli uliczką można nazwać wydeptaną drogę między drewnianymi chatynkami i lepiankami, chłopaka. Dziecko nie wystraszyło się zbytnio. Tak to bywało na świecie. Mało było rzeczy, które mogły przestraszyć dzieci.
-Co tu się stało?
-Porzałr. – odpowiedział chłopak z wyraźną wadą wymowy. Szpary po zębach mlecznych ziały mu w ustach. –Duuuzo chat siem spaliło.
-To dlaczegoście nie ratowali? – zapytał Krak łypiąc na chłopaka groźnie z góry.
-W kapliczce wśiścy byli. Świnta. – brzmiało sensownie. Takie rzeczy zdarzały się dość często.
-Karczmarz gdzie?
Dziecko pokręciło głową i wlepiło w mistrza mieczy duże, szczere dziecięce oczy.
-Nie żyw, pogrzebalim go ze śtyry dnie tymu. – Krak puścił ramię dzieciaka i opuścił głowę wpatrując się w pogorzelisko. Szkoda mu było człowieka, ale takie rzeczy się zdarzały. Świat nigdy nikogo nie oszczędzał. Wielu jego znajomych odpoczywało już w ziemi. Jeśli mieli szczęście i wilki nie rozniosły ich na kilometry. Takie było życie. Miecznikowi jednak coś nie pasowało.
***
Krak z bronią na plecach przechadzał się zamkowymi korytarzami. Lekko odziani książęcy żołdacy uzbrojeni głównie w szpady i florety, czasem w długie, wąskie miecze przestali przez te kilka miesięcy zwracać uwagę na niskiego, śniadego południowca. Nie oznaczało to bynajmniej, że zaczęli z nim rozmawiać. Jego reputacja rozsiewała wokół taką grozę, że żołdacy wymieniali z nim jedynie niezbędne słowa i wycofywali się czym prędzej gdy był w pobliżu. Widzieli co zrobił z zamachowcami w wysokim zamku. Widzieli jak ćwiczył. Słyszeli opowieści o jego czynach. Wchodzenie w drogę komuś takiemu było by co najmniej głupie. Krak był już do tego przyzwyczajony. Zresztą odpowiadało mu to, bo mógł spokojnie pracować. Minął łaźnie i znów skierował się w stronę komnat księcia, kiedy jego uwagę przykuł jakiś dwornie ubrany osobnik stojący na dziedzińcu i przemawiający do grupy wędrownych najmitów. Sądząc po obszarpanych strojach i nie pasujących do siebie elementach ekwipunku, można było stwierdzić, że ludzie cii nie należą do najlepszych w swoim fachu. A na pewno nie do najbogatszych. Mistrz miecza nieznacznie wychylił się przez okno by przyjrzeć się najemnikom. Na jego twarzy odmalowało się lekkie zdziwienie gdy spostrzegł kuferek z królewskim herbem Polowia – Pikującym sokołem z rozłożystymi skrzydłami, który jeden z najemników podawał dworakowi. Ten roześmiał się tak, że miecznik mógł swobodnie wychwycić wszystkie samogłoski tego rechotu. Najemnik musiał opowiadać dobre żarty – skonstatował dalej obserwując osobliwą grupę. Ten który wcześniej przekazał skrzynkę kiwał teraz głową z zadowoleniem i uścisnął dłoń dworaka obracając się w końcu twarzą do okna z którego miecznik obserwował całą sytuację. Na jego policzku zauważył wytatuowany kwiat. To była róża. Krak obnażył zęby i odruchowo sięgnął do rękojeści miecza.