Maciek i kurczaczek
– Czy ty jesteś niepoważny?! Jak możesz decydować bez uzgodnienia ze mną…
Nie słucham, idę do salonu i wołam do siebie kotki. Maciek jest niesamowity, idzie za nimi jak ochroniarz, skupia na nich całą uwagę.
– … tak ważnej rzeczy! W ogóle się ze mną nie liczysz!
Siadam na kanapie, kotki wskakują mi na kolana, Maciek siada obok, a z drugiej strony synek. Głaszczemy zwierzęta.
– Widzisz, można delikatnie – mówię.
– Nie zgadzam się, żeby tu został! – wydziera się Karina.
Maciek strzyże uszami, wyczuwa z jej strony zagrożenie.
– Nie interesuje mnie, że się zgodziłeś, jeszcze dziś ma go tu nie być!
Ciekaw jestem, jak kocur by zareagował, gdyby chciała go wyrzucić siłą.
Długo nie muszę czekać.
Oprócz Maćka, nikt na nią nie zwraca uwagi i ona nie może tego zdzierżyć. Podchodzi i otwartą ręką uderza naszego gościa, który natychmiast się na nią rzuca.
Szymek aż podskakuje ze strachu.
– Mamo!
Karina krzyczy, łapie się za podrapaną dłoń i ucieka do łazienki, a Maciek wraca na kanapę.
– Niedobry kot! – woła Szymek.
– Nie, synku, to mama źle zrobiła. Nie wolno krzywdzić zwierząt.
Maluch poleciał do łazienki za mamą.
Siadam do fortepianu i patrzę na koty. Młode wyczuwają, że są przy Maćku bezpieczne i się w niego wtulają. Natura jest niesamowita.
– Zagram wam coś, futrzaki.
Muszę skończyć w końcu tę etiudę. Rozluźniam się i zaczynam grać, a koty słuchają. Maćkowi się chyba podoba, nastawia uszy.
Gram, zapisuję nuty, ale mi nie idzie, nie mogę się skupić, wciąż zerkam na tego kota. Dopatruję się w nim tamtego, którego męczyłem lata temu, ale to głupie, bo nawet podobne nie są. Tamten Maciek był zwykłym czarno-białym dachowcem z krótką, gładką sierścią.
Do salonu wpada Karina, za nią Szymek.
– Zobacz, co mi zrobił, zobacz! – Wyciąga do mnie rękę, na której widać dwa długie zadrapania.
Nic nie mówię, patrzę na Maćka. Położył uszy, obserwuje Karinę.
– Masz oddać tego kota! – wrzeszczy moja żona.
– Oddam, jak Karol wróci z wyjazdu. Może nie bij go i nie krzycz, to będzie w porządku?
Podchodzi do kanapy, jakby chciała go z niej zrzucić. Maciek syczy ostrzegawczo. To pomaga, Karina odchodzi burcząc pod nosem.
Nie wiem, co się z nią stało, co wywołuje w niej tę całą złość i negatywne nastawienie do mnie. Straciłem przez to część uczuć do niej. Nawet nie jest mi jej żal, że ją podrapał. Kurczę, wręcz poczułem małe zadowolenie.
Nie powinno tak być.
Próbuję wrócić do komponowania, ale nie ma na to szans. Etiuda jest wesoła, szybka i skomplikowana, a ja nie mam do tego głowy.
Zaczynam grać marsz pogrzebowy Chopina, świetnie oddaje mój nastrój.
– Przestań to grać! – drze się z kuchni Karina.
Przestaję, nie jestem złośliwy, ale dzięki tym kilku zagranym nutom uświadamiam sobie coś oczywistego.
– Dlaczego nigdy na to nie wpadłem? – szepczę do siebie.
Serce dawno powinno pobudzić mnie do oczyszczenia się muzyką, odbycia swego rodzaju terapii.
Już przyszło mi do głowy coś w rodzaju marsza żałobnego albo nokturn pamięci Maćka i kurczaczka, wyrażający mój żal i smutek za to, co zrobiłem. Etiuda może poczekać. I tak nic z niej na razie nie wyjdzie.
Biorę zeszyt do nut i wstaję od fortepianu.
Chodzę po ogrodzie i myślę o Maćku i kurczaczku, staram się przypomnieć sobie jak najwięcej, choć po tylu latach widzę tylko przebłyski. Pamiętam, że zagoniłem tego pisklaka pod stodołę i prawie przeciąłem szpadlem na pół. Uciekłem, kiedy przestał się ruszać.