Maciek i kurczaczek
Kota Maćka dociskałem furtką do ściany. Tyle pamiętam. Ale musiało być tego o wiele więcej, bo uciekał przede mną, jak przed przerażającą bestią.
Długo jestem w ogrodzie. Pozwalam, by poczucie winy urosło, skupiam się na tym. Staram się nawet wejść w skórę tych zwierzaków, uzmysłowić sobie, jak musiały się czuć, jakie musiało być ich niezrozumienie, dlaczego robił im to ten mały ludzki potwór.
Z pierwszą łzą, której się nie spodziewałem, pojawia się w głowie fraza. Natychmiast ją zapisuję, żeby nie uleciała.
Razem ze łzami płynie muzyka, jakby spływała wraz z nimi na pięciolinię w zeszycie. Kiedy kończę, gorycz w gardle mija.
– Niesamowite – szepczę.
Jeszcze nigdy nie pisałem muzyki w ten sposób, a uważam się za wrażliwego człowieka. Myślę, że to najsmutniejszy, ale i najlepszy utwór, jaki stworzyłem.
Muszę to zagrać. Musi wybrzmieć.
Biegnę do domu. Szymek bawi się w swoim pokoju, Karina, wkurzona, robi coś w kuchni. Koty leżą jak leżały, moje dwa wtulone w Maćka. Niesamowite, jak błyskawicznie wyczuły w nim obrońcę.
Siadam do fortepianu, otwieram zeszyt i kładę na pulpicie. Zaczynam grać. Nie patrzę na koty, jestem skupiony na nutach, inaczej zauważyłbym jak Maciek unosi głowę słysząc pierwsze dźwięki. Podczas dalszej części utworu, kocur wstaje i zeskakuje z kanapy. Za nim moje kotki, one chowają się pod fotelem. Maciek podchodzi do fortepianu.
Utwór jest pełen rozpaczy, ale brzmi świetnie.
Maciek najeża się i fuka na mnie. Zerkam na niego, marszczę brwi, ale gram dalej. Wtedy rzuca się na mnie z pazurami. Drapie moje ręce jak opętany, a kiedy wybiegam z pokoju, dopada zeszyt z nutami i rozszarpuje.