Kunegunda
Opowiadanie mojej córki - Katarzyny (15 lat)
Hm…
Różowa kropelka rosy, różowa trawa, różowa kupa… nie, zmienię te okulary na inne, bo różowej kupy nie zdzierżę, chociaż… różowa kupa… interesujące. Jak na nią patrzę, od razu myślę o Zdzichu. Zdzich jest po prostu super, jest boski.
Kiedy pierwszy raz zjawił się w szkole w tej swojej obcisłej, różowej koszulce, dopasowanej do każdego mięśnia, nie wiedziałam wtedy, że waży sto trzydzieści osiem kg . Od razu go znielubiłam, chłopak w różowej koszulce… fuj. Ale wczoraj, wczoraj powiedział, tak znienacka, mijając mnie na korytarzu, że mam ładne bambosze. Wtedy spojrzałam na niego nieco inaczej, to faktycznie jest prawdziwy mężczyzna. Wieczne krople potu, na jego łysej głowie, te zmarszczki na szyi i ta koszulka kilka tonów ciemniejsza pod pachami świadczyły o tym, że jest prawdziwym macho. Nie omieszkałam zapisać jego imienia na zewnętrznej części dłoni. Wtedy miłość trwa zawsze dłużej, bo i napis utrzymuje się dłużej. Kiedy zapisywałam imię na wewnętrznej stronie dłoni miłość zawsze trwała krócej. No cóż, z tym świeżo wypisanym imieniem wstałam z trawnika, wdepnęłam w kupę, schowałam różowe okulary do kieszeni, a założyłam z powrotem swoje i wtedy zobaczyłam, że w trawie nie leży kupa, tylko- dwie kupy. Zawsze miałam jedno oko niż drugie. Westchnęłam głęboko, wyczułam woń wiosny, zmieszany z jakąś inną wonią, to wszystko było piękne.
Niestety, przypomniałam sobie, że muszę się udać dzisiaj na obiad do ciotki Gnioty. Do ciotki Gnioty, chodziłam na obiad raz w tygodniu, ciotka Gniota gotowała zawsze jedną i tę samą zupę - była biała z odcieniem zieleni, ale nie była to zupa mleczna. Konsystencją przypominała, wyrzyganą jajecznicę. Nie trzymała się kupy, a z łyżki kapały krupy. Jednakże smak, miała niesamowity. Nie będę tego komentować...
Ponieważ ciotka Gniota mieszkała dwa domy dalej, starałam się iść bardzo powoli, aby odwlec tę niesamowitą chwilę skosztowania „przepysznej” zupy. Dlatego zatrzymałam się przy wystawie, gdzie zobaczyłam przedziwnego manekina. Manekin miał wielkie oczy, jedno szare drugie zielone, szeroko otwarte usta, jakby zatrzymał się dziwiąc temu, co zobaczył z naprzeciwka. Włosy miał ni to rude, ni czerwone, to chyba najnowszy krzyk mody- w kołtuny i rozcapierzone. Okulary, kilka piegów na twarzy i szkolny mundurek. A obok nosa- ni to mucha, ni to koza. To było bardzo intrygujące. Co reklamował ten manekin? Czy najnowszy kostiumik, stylizowany na stary mundurek, czy okulary, czy może modną fryzurę? Był super, całość przypominała mi już coś, co wcześniej widziałam.
Przypomniałam sobie o ciotce, zamknęłam usta, manekin też to zrobił. Kiedy ze zdziwienia ponownie otworzyłam usta, uświadomiłam sobie, że stoję przed sklepem z lustrami i patrzę na swoje odbicie. Uśmiechnęłam się, faktycznie! Przecież rano w łazience widziałam tego samego manekina. Dobra, trzeba było iść dalej. Jednak dzisiaj, nie dotarłam do mojej ciotki na czas.
Koniec części I
Otworzyłam oczy, nie zobaczyłam nic, albo było ciemno, albo straciłam wzrok. Mało ważne. Ostatnie co pamiętam, to droga do ciotki. O Boże, co się stało!? O nie! Gdzie ja jestem!? O nie, nie, nie! Co się dzieje!? Zaczęłam zdzierać z siebie ubranie i targać włosy. Kiedy już nic na sobie nie miałam, stwierdziłam, że grunt to zachować spokój i myśleć optymistycznie. Przecież i tak zaraz zginę. Nagle usłyszałam, straszny dźwięk, to był śpiew pingwina, wtedy się obudziłam.
Siedziałam na ławce naprzeciwko sklepu z lustrami. Często traciłam przytomność, to było u mnie normalne. Uśmiechnęłam się do siebie, ale uśmiech zgasł, gdy przypomniałam sobie zupkę. Pomyślałam - bądź dzielna, dojdź wreszcie do tej zupki, przecież nie jest ona taka straszna jak śpiew pingwina. Wstałam z ławki, niepewnie złapałam równowagę- zawsze tracę równowagę po utracie przytomności. Nie wiem czy wy też tak macie? Otarłam ślinę z prawego policzka i z mundurka i z bamboszy i ruszyłam w dalszą drogę.