Komary
Śmierć z jego rąk była niezwykle szybka. Musiał bardzo głęboko naciąć skórę i tkankę, bo nie umiałam zliczyć sekund przed tym, nim objęła mnie przyjaciółka całej mej rodziny, a teraz także i moja. Po prostu odpływałam w przestrzeń, niesiona na rękach przez boginię śmierci. Ku swemu przeznaczeniu. I ku najbliższym. Moja siostra zapewne coś w rodzaju: „miałam rację, twierdząc, że beze mnie długo nie pobędziesz na tym ziemskim padole.” Ale bez wyrzutu w głosie. Przytuli mnie, a rodzice się do nas przyłączą. Razem przejdziemy przez to piekło.
Nagle spadłam. A właściwie to upadłam na coś niemożliwie twardego. Zawyłam, czując przeszywający ból promieniujący z dolnej części mego kręgosłupa. Czyli mnie jednak nie zabił. Musiałam po prostu zemdleć, a teraz zostałam przebudzona tylko po to, by móc odczuwać ból, który zapewniał mi mój kat.
Słyszałam czyjś głos, ale był zbyt daleko, bym mogła odróżnić od siebie poszczególne dźwięki. Wszystko przyćmiło niewyobrażalne wręcz cierpienie. Płomienie pożerały moje ciało, lód ścinał organy. Płuca były pełne czegoś, co uniemożliwiało mi swobodne oddychanie. Tylne łapy... - ich w ogóle nie czułam. Jakby odcięto mi wszystko od lędźwi w dół.
Próbowałam się przemienić, bo to zawsze pomaga, ale to, że nie panowałam nad częścią swojego ciała całkowicie mi tą sztukę uniemożliwiało. Więc leżałam na czymś, wyjąc w przestrzeń i ryjąc pazurami w podłożu, nie mogąc zrobić nic, by jakoś sobie pomóc.
Po długich chwilach, wypełnionych tylko i wyłącznie bólem, poczułam coś na swoim barku i usłyszałam kolejne niezrozumiałe mamrotanie. A potem była tylko kojąca ciemność.
Ostre światło zaatakowało moje powieki. Jęknęłam cicho i przeturlałam się na drugi bok, byle by tylko znów odnaleźć ciemność. Ona była taka wspaniała...
Pokazywała idylliczne obrazy. Legendarną Krainę Wilkołaków, gdzie każdy z nas mógł być tym, kim był, bez konieczności ucieczki przed całym złem tego świata. Spędzając beztrosko czas na ganianiu się z innymi na ukwieconych łąkach, swobodnie polować na zwierzęta lub, po prostu, całymi dniami, wylegując się wśród falujących traw, krzewów owoców leśnych i ziół, gapić się w niebo, jakby to ono było powodem naszego istnienia. Widziałam Yashę. I rodziców. I tego młodego wilkołaka, którego schwytali, gdy ten miał zaledwie dwanaście lat. Machał do mnie wesoło ręką, a za chwilę stał u moich stóp, jako przecudnej urody wilk o sierści bardziej srebrnej niż najjaśniej świecący księżyc w pełni.
Z tej sielanki wyrwał mnie dotyk dłoni na mym ramieniu. Warcząc jakbym nadal była wilkiem, odwróciłam się w tamta stronę, jednocześnie otwierając oczy.
Mag cofnął rękę i obdarzył mnie promiennym uśmiechem. Jego postać otaczała łuna słońca, więc wyglądał, jakby to on sam tak jaśniał. Mój warkot zamarł, gdy znów spojrzałam w jego oczy. Znów wyglądał inaczej, starzej, ale gdy się uśmiechał, szczerze uśmiechał, w jego oczach pojawiały się iskierki czystego szczęścia. I tym razem tam były.
-Nieźle mnie wystraszyłaś, wiesz? Sądziłem, ze dopadło cię jakieś zaklęcie, gdy przez sekundę nie byliśmy nijak chronieni. Prawie oszalałem z niepokoju o ciebie, wiesz, wilczyco?- wyrzucił z siebie na jednym tchu. Potem zacisnął usta w cienką linię, bojąc się, że powie o dwa słowa za dużo.
Po prostu nie mogłam. Nie umiałam inaczej. On był tak... Po prostu nie umiałam się nie roześmiać.
-Więc, co się ze mną działo przez te... przez ten czas?- spytałam kilka minut później, siedząc na swym posłaniu, szczelnie owinięta kocem. Mag rozłożył obóz gdzieś w środku lasów Sorydii, ponoć sto pięćdziesiąt staj od Eddy. Bardzo chciałam w to wierzyć.