Komary
-Masz go?- spytałam, gdy usłyszałam kroki maga w gęstwinie, tuż przy granicy obozu. Po chwili wyłonił się z lasu z uśmiechem na twarzy. Prowadził dobrze zbudowanego karosza z siodłem na grzbiecie.
-A jakże by inaczej?- odparł, a koń zarżał cicho. Uśmiechnęłam się i zagasiłam ognisko.
-Więc ruszajmy już. Nie zniosę ani chwili siedzenia w bezczynności więcej.- oświadczyłam, ściągając koszulę. Mag już przywykł do mej swobody w tym zakresie - nawet nie mrugnął okiem. Chwycił spakowany przeze mnie worek i wcisnął na wierzch moje ubranie. Broń spoczywała w bocznej kieszeni, a pierścień zwisał na mej szyi.
-Pobiegnę prędzej, zapoluję. Dogonię cie za godzinę czy dwie.- stwierdziłam, podając mu bagaż. Spojrzał na mnie z góry.
-Mówiłem ci już kiedyś jaka jesteś piękna?- spytał. Spąsowiałam. By wymigać się od tej krępującej sytuacji i nie musieć odpowiadać, przemieniłam się w wilka. Trąciłam nosem jego stopę - wyżej nie sięgałam. Pochylił się i podrapał mnie za uszami. To była przyjemna pieszczota.
-Idź już i wracaj szybko. Pojadę na południe, jak ustaliliśmy.- powiedział, prostując się w siodle. Pisnęłam krótko i popędziłam w las.
-Los cię nie oszczędzał. Najpierw ojciec, potem matka, a w końcu siostra. To musi być straszne prawda?
Wzruszyłam ramionami, szukając słów mogących wyjaśnić, to co czułam.
-Staram się zbytnio o tym nie myśleć.- odparłam w końcu. Położyłam się na plecach i zaczęłam liczyć gwiazdy widoczne między koronami sędziwych świerków.- Żyć chwilą, wiesz. To po prostu boli. A nie chce zadawać sobie niepotrzebnego bólu, Radanellu. Nie ma nic gorszego od zrywania ledwo wykształconych strupów na mym sercu.
-Przepraszam, że cię do tego zmusiłem. Nie wiedziałem, że tak jest. Przepraszam, Sillvano.- wyszeptał kładąc się obok mnie. Objął mnie ramieniem. Odwróciłam ku niemu głowę, a on wytarł łzy czające się w kącikach moich oczu. Uśmiechnął się pokrzepiająco. Zaczęłam rozmyślać o tym geście, byle by tylko nie rozdrapywać ran.
-Ja się nie dam im zabić. Nie złamię ci serca, nie po raz kolejny. Wiesz o tym?- spytał. Pokiwałam głową i wtuliłam się w jego pierś. W mojej piersi pojawiła się iskierka... spełnienia?
I wtedy ta sielanka się rozwiała. Trzy rzeczy zdarzyły się jednocześnie: zawiał wiatr z zachodu, przynosząc ze sobą woń innych ludzi, Radanell zerwał się ze swojego miejsca z przekleństwem na ustach, a polanę, na której obozowaliśmy tej nocy, wypełnił krzyk.
-Agnieszka! Co ty wyprawiasz?! Przestań bujać w obłokach i zejdź na ziemię! Weź się lepiej za ten pokój! Śmierdzi tu jak w chlewie! Wywietrz. I co to za burdel?! Posprzątaj tu w końcu! I to już!
Zwlokłam się z łóżka i z niechęcia zaczęłam wykonywać zadanie polecone przez mamę. Spuściłam powietrze z materaca i wyniosłam go do piwnicy. Skrzynie z zabawkami z pewnym trudem ustawiłam na szafie- kuzynostwo nie prędko mnie znów odwiedzi. Posegregowałam i wyniosłam do prania brudne rzeczy, czyste poskładałam i ułożyłam w szafie, te do noszenia uporządkowałam na krześle. Pozbierałam dowody mojego grzechu i wyrzuciłam do pustego worka znalezionego w kuchni. Teksty skończone ułożyłam na jednej kupce, a te do skończenia na drugiej. Pozbyłam się niepiszących długopisów. Umyłam okno. Nastroiłam gitarę. Podręczniki schowałam do biurka. Książki poustawiałam na regale. Koszulki ułożyłam w szafie. Gazety i papierzyska wylądowały w szufladzie. Pozbierałam śmieci i upchnęłam je w duży worek, a następnie wyniosłam go do kontenera na podwórku. Śmieci organiczne wyrzuciłam do kosza w kuchni. Odkurzyłam blaty obu biurek. Wyczyściłam sprzęt grający. Spakowałam płyty do okładek i poustawiałam je według mi tylko znanego klucza. Odkurzyłam i umyłam podłogę. Wyczyściłam lustro. Miejsce szczęścia i zabawy. Uosobienie ładu i osobowości mojej mamy.