Każda radość, którą niesiemy innym zawsze do nas powróci. - Zenta Maurina Raudive
A ile ma Pan do dyspozycji miejsc na litery? - Sześć. - W takim razie Siedem. - Siedem? - Tak, Siedem. - Pan się naigrywa ze mnie dosadnie. Taki jest fakt. - Skoro tak Pan twierdzi… - Nie mam racji? - To pytanie do mnie? - To pytanie retoryczne. - Więc na nie nie odpowiem. - Tak będzie lepiej. O czym to ja… Ach tak! Pan twierdzi, że ja żyję, lecz nie istnieję. A Pan, Panie Siedem? Pan istnieje… - Istnieję. - A żyje Pan? - Nie, nie żyję. *** Umknął przed światłem w ostatniej chwili. Odetchnął bezdźwięcznie głęboko z potężną ulgą. Wiedział, co by się stało, gdyby nie zdążył. Raz już nie zdążył. To było za młodu. Jasność. Krzyk bólu. Ból niewyobrażalny. Ból śmiertelny. A potem już nic. Tylko jedna ręka i jedno oko. Lewa i prawe. Żeby było łatwiej, powiedział wtedy jego oprawca. Gdyby ten oprawca jeszcze żył. Gdyby jeszcze istniał. Jego śmierć byłaby teraz dłuższa i bardziej bolesna niż wtedy. Teraz, kiedy Siedem znał tyle metod zadawania bólu… Tak, jego oprawca cierpiałby niewypowiedziane męki. Dosłownie. Może nawet jeszcze wciąż jego śmierć by trwała? Ale zginął. Szybko. Od srebrnego ostrza. Pchnięcie w klatkę piersiową. Między żebra. Tam, gdzie dźwięk życia tętniącego sercem był najgłośniejszy. Klasycznie. To był ostatni raz, kiedy go widzieli, kiedy ktoś go widział. Od tamtej pory nie żyje. I teraz też. Dzięki temu mógł zaskakiwać swe ofiary. Swych pacjentów. Tak jak chwilę temu martwego duszą, okaleczonego ciałem psa. Tak jak teraz śpiącego radością, żyjącego samotnością starca, który skrył się w najciemniejszym kącie ulicy gęstej mrokiem. Przy dziurawych beczkach. Jedna z dziur była idealnych rozmiarów, wymarzonych kształtów. W sam raz na srebrny nóż. Szelest płaszcza. Świst gęstego powietrza przesyconego tym, co miało zaraz nadejść, wyprzedzającego zdarzenia. Zawsze wyprzedzało. Błysk srebrnego ostrza, w mrocznej przestrzeni, w wąskiej dziurze zgniłej wilgocią beczki, w twarzy starca. Między oczami. A oczy? Szczęśliwe. Siedem podszedł do zwłok starca, spłynął do poziomu jego zgarbionych, bezwładnych jak za marnego życia pleców i wyciągnął ostrze. Zawsze to samo: fontanna szkarłatu. I obrządek. Konieczny dla oczyszczenia winy. Nie jego – winy ofiary. Kropla krwi z kroplą krwi mordercy. Ciało z ciałem. Życie z życiem bez życia. Istnienie. Ku pamięci. Ostrze zapamięta. - Psiakrew! Przeklęte ostrze! Zawsze pamięta i nie pozwala zapomnieć! Krople krwi pozostawiał za sobą niczym ślady życia. Cóż za paradoks! Pozbawiający życia zostawia za sobą ślady życia! Jak gdyby niósł ze sobą światło istnienia sypiące wokół rozpalone do białości iskry, podskakujące wokół radosną energią narodzin. A to tylko krople krwi… Odwrócił się w kierunku, z którego nikły ostatnie tony ciepła płynącego z wąskiej dziury między śmiejącymi się, niewidzącymi oczyma. Przycisnął rozczapierzone palce lewej ręki do wyraźnie zarysowanej pod cienką, jasną skórą czaszki. Ściskał do białości mięsa pod brudnymi od potu i nieczystości sumienia kierującego ręką paznokciami. A krople krwi znikały, jedna po drugiej. I tylko szkarłatna struga zdobiła poły płaszcza po lewej stronie mizernego, wychudłego ciała. Czy tam było życie? Pod tym pozbawionym barw dnia płaszczem? W jego dziurach, licznych i co poniektórych obszernych, nie było widać nic – tylko ciemność. Mrok. *** - Proszę mi wybaczyć, Panie Siedem, ale nie pojmuję Pańskiego sposobu rozumowania. Pan wyraźnie rozgranicza zagadnienie życia od zagadnienia istnienia. Ja nie widzę tu różnicy zbyt wielkiej, taką jedynie, że życie jest pojęciem węższym od istnienia. - Z całą pewnością. - Jak zatem mogę żyć, a nie istnieć? - Miałem nadzieję, że Pan mi to zjawisko wyjaśni. - Ja mogę Panu wyjaśnić jedynie sytuację, w jakiej Pan się obecnie znajduje, rzekłbym sytuacji bez wyjścia. Zdaje Pan sobie z tego sprawę? - W takim razie moja sytuacja w ogóle się nie zmieniła. - Tak Pan sądzi? - Nie. - Nie rozumiem… - Ja to wiem. - A ja wiem, że d