Historie niesamowicie zwyczajne cz. 2
pamiętam z jakiego powodu) i fundował sobie i mnie całe serie lodów Calypso (z Murzynkiem na opakowaniu)- każdy z nas zjadł ich chyba z dziesięć a jedliśmy je pewnego pięknego majowego dnia przy klatce pobliskiego bloku, co obecnie kojarzy mi się ze spożywaniem wina z podwójną siarką. Na sam koniec szczodry kolega zakupił jeszcze paczkę paluszków i wsadził mi ją ukradkiem do plecaka, który już wtedy zastąpował tornister. Do domu miałem bardzo niedaleko, gdyż mój blok znajdował się tuż obok, co było dobrym zrządzeniem losu, gdyż wyglądałem jak czterolatek- cały ładny niebieski dresik uwalany był lodami, analogicznie do mojej twarzy- po prostu impreza lodowa była na całego, czego moja mama jednak nie przyjęła ciepło i ze zrozumieniem. Innym razem na biologii poproszono wszystkich, którzy mieli w domu akwaria, aby rybki ze szkolnych akwariów wziąć na przechowanie na okres wakacji. Ja jako dumny posiadacz 25 litrowego akwarium, który czyścił i oporządzał mój tata, zgłosiłem się chętnie i dostałem ogromny słój z rybkami. Niestety, pokierowałem się nieopatrznie ideologią romantyczną, która zalecała mierzyć zamiary podług celów a nie na odwrót, no i się przemierzyłem, gdyż niesienie ogromnego słoja do domu przez osiedle przekraczało moje siły. I tak szedłem z kolegą, który niósł mniejszy słoik (bo tego mojego nikt nie chciał) a ja co jakiś czas przystawałem i zbierałem siły na przejście kolejnych kikunastu metrów. Mój bój był na pograniczu heroizmu, walczyłem ze słoikiem z rybkami nie mniej niż Pudzianowski walczący z ciężarami o tytuł mistrza świata. Moje ręce nie wytrzymały jednak, gdy znajdowałem się naprzeciw sklepu wielobranżowego Społem, trachnęło, chrupnęło i rybki niespodziewanie dla siebie, dla mnie i dla przechodniów znalazły się na pełnej wolności. Na szczęście szybkie kroki podjęte przeze mnie i przechodniów uratowały sytuacje, swoją drogą to musiał być widok naprawdę w stylu Monty Pythona- grono przypadkowych ludzi zbierających w upalny dzień flegaminy, pawie oczka, mieczyki, sumiki i guramina z rozgrzanych słońcem płyt chodnikowych. Na moje szczęście słoik strzaskał się tylko od góry i wylała się połowa wody (przez co stał się dużo lżejszy)- jak się okazało wypadek był zbyt wielkim przeżyciem tylko dla dużego guramina, który na drugi dzień dokonał żywota- może od obrażeń a może od wstrząsu psychicznego. Moje powroty zaczęły z wolna wchodzić w fazę rozważań i kontemplacji- wszedłem wtedy w bliższe kontakty z innym kolegą z klasy, który mieszkał dość blisko szkoły, przez co powroty zmieniły swój charakter. Siadywaliśmy razem na górce niedaleko jego bloku, opodal kościoła i popijaliśmy kawę zbożową, która leciała z kranu służącemu robotnikom z pobliskiej budowy. Ta właśnie kawa zbożowa smakowała jak żadna inna, bo była pierwszą jaką piłem i bodajże ostatnią i przy niej to rozmawialiśmy na tematy błahe, poważne i szkolne- o lokalnych tajemnicach, o budzącym się niezrozumiałym i nagłym pociągu do dziewczyn, o muzyce przełomu lat 80 i 90, czyli ta, która byłam nam wtedy współczesna. To właśnie w ostatnich latach podstawówki działo się najwięcej- najwięcej szalonych przygód, najwięcej wydarzeń, początek dorastania- nagrywanie muzyki na kasety magnetofonowe, pierwsze pirackie kasety, piosenka chodnikowa, inne patrzenie na płeć przeciwną, inne myśli, inne słowa i to wszystko na tle upadku komunizmu w tej części Europy. W czasie gdy jakiś etap mojego życia był już oddzielany grubą kreską, analogicznie Mazowiecki robił to samą z przeszłością- zaistniała irracjonalna analogia- mój rocznik wkraczał podwójnie w nowe życie, czego nie byliśmy zupełnie świadomi. Pamiętam, jak nie mogłem zrozumieć jeszcze zniechęcenia mojego ojca, gdy Sejm przewagą jednego głosu wybrał Jaruzelskiego na prezydenta a potem pewien mój żal, gdy to ja nie mogłem jeszcze głosować w wyborach. Tym razem powrót do domu po zakończonej obserwacji tajemniczego osobnika przebiegł bez zakłóceń- nie było czasu na kluczenie osiedlowymi uliczkami, nie było czasu na leże