Goniąc czas (Malarz 14)
Po odzyskaniu władzy w kończynach Kryspin chciał wstać z łóżka natychmiast, ale to nie było takie proste. Z opatrunkami, kołnierzem ortopedycznym i potężnymi zawrotami głowy nawet podniesienie się do pozycji siedzącej było trudne. Poprosił o swój telefon. Dzwonił do Dominiki - wiele razy, ale nie odbierała. Paul tłumaczył mu, że jest z dzieckiem w szpitalu, że telefon musi mieć wyłączony, ale to wcale nie przynosiło ulgi. Chciał wiedzieć co się dzieje z jego dzieckiem i chciał, żeby ona wiedziała, że o nich myśli, że się troszczy. Tymczasem dojście do łazienki było nie lada wyczynem. Lekarze uspakajali, że wszystko musi się teraz zagoić, że potrzebny jest czas, Paul nalegał, aby zadzwonił do galerii uregulować sprawy, a jego obchodziło teraz tylko jedno. Po tygodniu zażądał od przyjaciela przywiezienia ubrań i opatrzony w kołnierz ortopedyczny wypisał się ze szpitala na własne żądanie. Lekarze to odradzali, ale nie słuchał. Rodzina już wyjechała. Został tylko Paul, który mimo wciąż powtarzanych ostrzeżeń i wyrażania swej dezaprobaty dla takiego kroku przywiózł wszystko co trzeba i przyjechał, aby go zabrać ze szpitala. Mieli jechać prosto do kliniki kardiologicznej. Kryspinowi szumiało w uszach, pobolewała go jeszcze głowa, raz po raz miał zawroty, ale tłumaczył to tym, że zbyt dużo czasu spędził w murach leżąc i prawie się nie ruszając. Musiał powoli się rozruszać, aby odzyskać kondycję. W szpitalu podczas zabiegu ogolono mu włosy. Teraz odrastały sterczącą szczeciną, zmieniły zdecydowanie jego rysy, ale to było najmniej istotne. Po drodze wstąpili do sklepu jubilerskiego. Zrobił zakup przytrzymując się lady, aby się nie przewrócić. Znów ciemno przed oczyma, zawroty. Jeszcze kwiaciarnia i w końcu podjechali pod klinikę. Zdjął kołnierz, aby nie straszyć nim nikogo i pomimo pełnego dezaprobaty spojrzenia przyjaciela poszedł. Musiał się rozpytać, zorientować w budynku zanim znalazł oddział dziecięcy i pokój w którym leżał jego syn. Wszedł do sali cicho. Dominika siedziała przy łóżeczku trzymając swego synka za rękę. Coś nuciła. Jakąś klasyczną muzykę. Chyba to był Mozart, ale Kryspin nie był pewien. Podszedł do łóżeczka i spojrzał na śpiące dziecko kwiaty chowając za sobą. - Cześć – przywitał się, a Dominika zwróciła na niego zdumione oczy. - Kryspin? – spytała z niedowierzaniem. - Chyba ja. Ten sam. Chociaż może trochę inny. Co z Jaśkiem? Dobrze już? - A obchodzi cię to? Nie chciałeś go. Coś się zmieniło? - Noo… Tak też to można ująć. Miał operację… podobno. Wszystko już dobrze? - Jutro mają go wypisać, więc chyba dobrze. Co tu robisz? - Stoję przed tobą, chociaż w głowie mi się kręci. Dzisiaj mnie wypisali. Mogę chodzić. Widziałaś? – uśmiechnął się – I mam do ciebie prośbę nie cierpiącą zwłoki, więc jestem. Lepiej sobie przykucnę, bo się jeszcze przewrócę – klęknął i wyciągnął zza pleców kwiaty, a Dominika w tym samym momencie wstała i zmierzyła go jeszcze bardziej zdumionymi oczyma. - Co ty robisz? – spytała – Myślisz, że jakiś wiecheć kwiatków sprawi, że zapomnę o tych wszystkich miesiącach kiedy cię nie było? - Jakbyś nie oszukiwała to bym był. Chociaż w sumie to dobrze, że mnie porzuciłaś, bo durniem byłem, a to mi pomogło uzmysłowić sobie jak strasznie cię potrzebuję. Kocham cię. – wypowiedział nie spuszczając z niej wzroku i zamilkł wyczekując reakcji. Nic nie mówiła, ale nie wyglądała na uszczęśliwioną. Wciąż obejmowała go gniewnym spojrzeniem. Wyciągnął z kieszeni pierścionek zamknięty w pudełeczku, ale nie mógł go otworzyć, bo jedną rękę wciąż zajmował bukiet. Wyciągnął go w jej stronę. Spojrzał pytająco na nią i na kwiaty wzrokiem pytając czy na pewno ich nie przyjmie. Nie przyjęła, więc wstał, podszedł do kosza i wyrzucił je. Wrócił na swoją pozycję i klęknął ponownie. Otworzył pudełeczko. - Nie oczekuję, że przyjmiesz od r