GMO
Bum! Powrót światła oznajmił ten sam dźwięk, który słyszeli przed grzmotem. Jednak nie tylko światła się włączyły. Cały zakład ożył. Taśma produkcyjna zaczęła wolno sunąć, wielkie machiny do przetwarzania i mieszania owoców z hukiem zaczęły pracować, lampki na rozdrabniarce do owoców rozbłysnęły jak światełka na choince bożonarodzeniowej. Grupka eko terrorystów czujnie rozglądała się na boki.
– Niech to szlag, to pewnie ochrona!
Filmowy tekst podziałał lepiej niż kolejne “Spadamy!”. Grupka młodziaków natychmiast rzuciła się do ucieczki. Ed jak zwykle popisywał się swoim talentem do parkouru i zwinnie przemykał nad kolejnymi stanowiskami pracy, wesoło przy tym pogwizdując. Niczym rącze konie dopadli drzwi na tyłach zakładu. Andy pierwszy szarpnął klamkę. Były zamknięte!
– Cholera, mówiłem wam, że miały być otwarte. Dawajcie mi tu klucze!
Ed wysypał zawartość swojej torby na podłogę.
“Zupełnie jak baba” pomyślał Andy na widok sterty niepotrzebnych rzeczy na podłodze.
Wśród puszek z farbą, wszelkiej maści wytrychów, prętów i puszek po Coca-Coli nie było jednak kluczy.
– Improwizacja! – rzucił Ed i porwał jeden z wytrychów.
Już po chwili gmerał w zamku. Andy w tym czasie obrócił się i rozejrzał po zakładzie. Do tej pory zakłady przypominały śpiącego potwora, teraz ożywił się i wyraźnie miał chrapkę na nieproszonych gości. Wzrok chłopaka zatrzymał się na olbrzymiej rozdrabniarce do owoców. Przełknął głośno ślinę.
– Co z tym drzwiami? – zapytała gorączkowo Helen.
– To na nic. Ktoś przy przekręcaniu klucza złamał go, a klucz został w środku.
– Kto ostatni wchodził? Ty Jess? Ty, głupia babo?! Kto kazał ci zamykać drzwi i przekręcać klucz?! – Andy podszedł agresywnie do dziewczyny
– Zamknij się, gamoniu, sam wchodziłeś ostatni! Nie pamiętasz już?
– Oboje się zamknijcie ! – krzyknął gniewnie Ed – Drzwi są zamknięte od zewnątrz.
Kłótnia gwałtownie się urwała. Z przestrachem wszyscy popatrzyli na siebie.
– Jak “od zewnątrz”… –
Machiny niczym zaczarowane umilkły. Pytanie zostało urwane w połowie. Ciszę przerwały kroki na metalowej podłodze.
– Ini mini mani mo, poznasz mnie to poznasz zło – zadeklamował jakiś wesoły głosik dochodzący z drugiego piętra.
Po mostku łączącym platformy, kilka metrów nad ziemią maszerowała dziwnie wyglądająca postać. Wielki, czerwony kostium wraz ze swoim właścicielem tanecznie przemierzał most. W pewnym momencie postać odwróciła się w ich kierunku. Oprócz czerwonego kostiumu, miała na sobie zieloną czapkę, w kształcie szypułki. Całość uzupełniały wypucowane na glanc buty. Mężczyzna w stroju olbrzymiej truskawki zamachał do nich i melodyjnym, ciepło brzmiącym głosem zawołał:
– Cześć dzieciaki! Witajcie w Truskawkolandii! Ja jestem pan Truskawka, a to moi koledzy i moje koleżanki! – Facet wykonał taneczny wymyk i teatralnie wskazał na szklarnie, jak gdyby czekał na dziarski odzew swoich ziomków na grządkach.
W zakładzie zapanowała grobowa cisza. Pan Truskawka stojąc w przyklęku, uśmiechał się od ucha do ucha. Grupka dzieciaków patrzyła na scenę z rozdziawionymi ustami.
– Coś dzisiaj mało rozmowni są moi przyjaciele! Nie szkodzi, oprowadzę was po zakładzie sam!
Pan Truskawka zerwał się z przyklęku i pobiegł na koniec mostku, do platformy ,na której znajdowało się jakieś pomieszczenie.
– Co to za świr? – zapytał rozbawiony Ed.
– Może to jakaś maskotka firmy. Lepiej chodźmy, póki go nie ma. Znajdźmy jakieś inne wyjście, okno, drzwi, nie wiem… – zaproponowała Jess.