fragment "Małego kraju" (Ostatnia reduta}
- Tak, tak, rozsądnie… - mruknąłem, trochę poirytowany.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że irytację wzbudził we mnie chorobliwy zapał Nowego i słowa Pułkownika o ognisku. Ta flaszka, ta proteza ogniska, podeszła mi do gardła czymś wstrętnym. Przez chwilę zbierało mi się na wymioty, ale przeszło, choć niesmak pozostał.
- A może Chudy coś powie? – Nowy już podjął walkę o moją nalewkę.
- Ja?... – Chudy naprawdę się zdziwił.
- A co? Sam pan mówił, że pogodę mamy pod psem. Wypijemy, i słoneczko zaświeci. – Nowy silił się na żart, ale miał kwaśny uśmiech.
Nie sądziłem, że Nowy tak potrzebował alkoholu. Wyglądało na to, że najbardziej cierpiał. Tylko, że to jego cierpienie nie miało nic wspólnego z krokami, które ja słyszałem, i z lękiem już dawno spuszczonym ze smyczy. Dlatego niewiele mnie obchodziło jego cierpienie.
- Panie Nowy – odezwałem się. – Chudy nie chce nikogo namawiać do picia. Ma swoje zasady. Więc nie męcz go pan. A nalewka? No, przecież jest po to, by ją wypić. Jeśli towarzystwo zaakceptuje, to dzisiaj zalejemy robaka. – W gruncie rzeczy sprawa była przesądzona.
- Cóż… możemy – Chudy się zgodził, ale z rezygnacją.
- To gdzie będziemy pić? – zapytał Pułkownik.
- Może tu, w sali? – zaproponował Nowy.
- A ja mam ochotę się przejść – Chudy przejął inicjatywę. – Może na dworze, mimo wszystko, będzie przyjemniej.
- Mnie jest obojętne – powiedziałem.
- Ja też mam ochotę się przejść – Pułkownik definitywnie przesądził o sprawie.
- To na moją ławeczkę? – zapytałem. Ale Chudy wszystkich zaskoczył:
- W pobliżu muru, przy tylnej ścianie Akademii Medycznej, jest ukryta w krzakach stara ławka. Nie widać jej, i nikt tam nie zagląda. Poza tym… to ciekawe miejsce.
- No, no… - Pułkownik wyraził uznanie.
Ja milczałem. Nie byłem zazdrosny o ten zapomniany zakątek. Nie byłem też zły, że to nie ja go odkryłem. W końcu Chudy umierał, i mogłem mu podarować swoją obojętność.
Przygotowania były krótkie. Każdy zabrał kubek lub szklankę. Ja nie chciałem żadnej zagrychy i popitki, i niewiele mnie inni obchodzili.
Wyszliśmy z sali.
Nikt nie pomyślał o Judaszu, ale i on się nie odezwał. Nie spał, leżał przykryty cienkim całunem smutku, pozbawionym myśli.
Na korytarzu było cicho, tylko jakiś staruch stał przy ścianie, przed umocowanym na niej telefonie, stał ze zwieszoną głową, i powoli, powolutku starał się wydobyć z głębi pamięci numer telefonu.
Nie poszliśmy do windy, choć była niedaleko, a i przed dyżurką pielęgniarek, więc była bezpieczna i wprost otwierała się na spacerniku.
Wybraliśmy schody, tak bez słów. Może byliśmy ostatnią pielgrzymką, i winda była tu zgrzytem? A może to był kondukt za trumną, lecz kogo mieliśmy pochować?
Co za myśli… Wcale się nie ucieszyłem. Ale czułem, że tak trzeba. Iść tam, zaszyć się w norze, i próbować wierzyć, że moja nalewka ma moc większą niż wszyscy lekarze.
Powietrze stało w miejscu; połykało się je jak kluski.
Szliśmy wąską alejką, przy ścianie szpitala, lewą stroną spacernika. Minęliśmy dwie klatki schodowe, prowadzące na Oddziały – w górę, i w dół – do piwnic, gdzie była Fizykoterapia i jakieś magazyny. Potem minęliśmy betonowy podest, z prawej strony, na którym stał stół i dwie ławki (tu Piesiunia lubiła śpiewać ), i skręciwszy przed wyrosłą na wprost ścianą Akademii, poszliśmy w kierunku zarośli. Tam Chudy odkrył swoją ławkę.
Byliśmy na miejscu.
Otoczył nas rzadki mrok, krzaki zasłaniały ławkę i było dość miejsca dla nas, dlatego wiedzieliśmy, że tu zostaniemy.
Za moimi plecami była brudna ściana Akademii. Ławka, na której teraz siedzieliśmy, jak nic tu pasowała. Odrapana z farby, nie miała jednej deseczki na siedzisku, a dwie były złamane.