fragment "Małego kraju" (Ostatnia reduta}
[ 44 ] Ostatnia reduta
Szliśmy przy ścianie szpitala, wąską alejką, w kierunku budynku, który był przyklejony pod katem prostym do szpitala, i był to jeden z rogów spacernika. Ta wysoka i ślepa ściana, to był inny świat. Za nią działy się ważne rzeczy. To był tył Akademii Medycznej. Tam nauczano jak nas dręczyć, i wszystkich sztuczek związanych z mydleniem nam oczu; wszystkich łgarstw, w imię świętego spokoju.
Szliśmy w czwórkę, bez Judasza. Dziwny to był pochód, nieśpieszny, ponury. Był wieczór, a za nami dzień bez słońca, drażliwy, chory, bo nie mógł się zdecydować, tak jak my, czy jest sens czekać jeszcze na słońce, czy zamknąć za sobą drzwi. Również lekarze i pielęgniarki byli rozdrażnieni.
Samotny pacjent, zajęty wyłącznie swoim chorym ciałem, był – siłą rzeczy – oddany ślepej konieczności, która zimną dłonią macała go jak kurę na targu przed włożeniem jej do garnka; takiemu pacjentowi lęk co rusz schładzał serce.
Każdy z nas dostrzegł chorobliwy wpływ pogody na nasz nastrój i samopoczucie.
Chcieliśmy się teraz zaszyć w głuszy, otoczeni wysokimi krzewami, w zakątku spacernika, gdzie stała stara ławka, która uchowała się dlatego, bo nikomu nie chciało się tam zaglądać.
Jak dzieci szukają opuszczonych i tajemniczych miejsc, by poczuć dreszcz mrocznej i podniecającej tajemnicy, tak my poczuliśmy chęć ucieczki przed potęgą zbliżających się kroków w pustych komnatach zmierzchu. I jak dzieci, zapragnęliśmy ukryć się pod kołdrą, by obroniła nas przed Złym.
Ta stara ławka miała stać się naszą ostatnią redutą.
Kto zaproponował, by tam pójść?
Lecz pierwszy odezwał się Nowy:
- Ponury dzień. Nie lubię takich dni. Na wsi to ja bym się upił, a wcześniej pozasłaniał wszystkie okna. Może i psu dałbym wódki. – Nowy zamilkł, potem gwałtownie i jakoś gardłowo się roześmiał. Może dlatego, bo przypomniał sobie, że nie ma psa.
Gdyby Nowy się nie odezwał, może byśmy tak leżeli nie wiedząc, że każdy z nas dostał głucho pięścią w żołądek, i jest to – niezależne od nas, jak atak kosmitów, i łączy nas w ślepej nienawiści do pogody za oknem.
Przygniatała nas ta pogoda i panująca w całym szpitalu cisza, i jakieś ogólne oczekiwanie, by powietrze przeszyła błyskawica i spadł ożywczy deszcz.
Tak, ale oczekiwanie w kostnicy na cud może być bardziej ożywcze, niż nasza wiara w zmianę pogody.
- Dawno nie czułem się tak podle. A przecież nic takiego się nie dzieje – odezwał się Pułkownik.
- I ja tak się czuję – potwierdził Chudy. – Coś złego jest… jakby tu powiedzieć… ani leżeć, ani spać… jakby coś człowieka osaczało. Pewnie to wina pogody.
- Prawdę mówiąc, to nawet nie jest pogoda barowa – włączyłem się do rozmowy. – Taka kojarzy mi się z deszczem, trochę z wiatrem, ale – zwykle jest przyjazna, choć w środku mol człowieka gryzie.
- Ma pan rację – przytaknął Pułkownik. – To nie jest pogoda barowa. Bardziej przypomina pustą twarz trupa.
- Co tu dużo mówić. Parszywa i tyle – odezwał się Nowy. – Panowie. Czas przejąć inicjatywę, bo nie ma o czym gadać. Dajmy sobie w szyję, i niech to wszystko szlag.
- No nie wiem… - I ja pomyślałem o nalewce, ale coś mnie powstrzymywało.
- A może to dobry pomysł? – zastanawiał się Pułkownik. – Bo co będziemy tak leżeć? A może jak razem w kupie siądziemy z flaszką, jak przy ognisku, to wreszcie ten dzień się skończy. Pójdziemy spać, a jutro będziemy mieli wszystko w dupie.
To było jakieś wyjście.
- To brzmi rozsądnie – powiedziałem.
- To brzmi rozsądnie! – Nowy powtórzył z energią, w której wyczułem desperację.