EFEKT MOTYLA
Maracewicz, wiceminister obrony odpowiedzialny za tajne służby, miał rozmawiać z Zawarskim. To była ważna rozmowa i miał nadzieję, że owocna.
- Proszę powiedzieć, żeby przyjeżdżał najwcześniej jak może.
Zawarski był mu potrzebny, bardzo potrzebny. Gdy, po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, skorumpowanych, zdaniem Ptaszyńskiego i zakomuszonych, tworzono nowy wywiad i kontrwywiad wojskowy z ludzi pewnych, młodych ale mało doświadczonych, ktoś podpowiedział mu, by na czele wywiadu postawić właśnie Zawarskiego. Uznał to za myśl słuszną, a więc własną i polecił Marancewiczowi zająć się pilnie sprawą.
Marcin Zawarski był profesjonalistą w każdym calu. Legenda peerelowskiego wywiadu. Nawet Amerykanie, którym poważnie naszkodził, wyrażali się o nim z najwiekszym szacunkiem. Kiedy po zmianie ustroju, podczas weryfikacji, zapytano go, czy ma świadomość, że jego materiały służyły sowietom, nie kręcił, nie próbował się wybielać, stwierdził krotko: ”Nie ja o tym decydowałem. Pracowałem dla Polski, takiej, jaka była. Będę służył takiej, jaka jest.” I służył. Zasłużył się nawet mocno. To jemu właśnie udało się w latach dziewięćdziesiątych sprowokować byłego sowieckiego rezydenta wywiadu do rozmowy na temat niejasnych powiązań urzędującego, lewicowego, premiera z sowieckimi służbami. Co prawda, mimo skandalu, postkomuniści utrzymali się przy władzy, ale premier musiał podać się do dymisji. Sam Zawarski zapłacił za to przesunięciem w stan spoczynku. Nie skarżył się jednak, nie szukał poparcia polityków innych opcji. Honorowo złożył raport o przeniesienie na emeryturę, zamieszkał w Szwajcarii i wspólnie z córką prowadził jakiś biznes. W Polsce bywał corocznie na zaproszenie szkoły wywiadu w Kiejkutach z krótkim cyklem wykładów, w których dzielił się swym doświadczeniem. Dla słuchaczy był żywą legendą, wręcz idolem. Ptaszyński liczył na to, że, niesłusznie odsunięty przez komuchów, doceni jego gest, zawiesi emeryturę i wróci, by objąć tak eksponowane stanowisko. Człowiek o takiej przeszłości i takim doświadczeniu, byłby bardzo cennym nabytkiem. Szczególnie w czasie, gdy trzebione przez Marancewicza służby, wymagały na czele kogoś z odpowiednia wiedzą i niekwestionowanym autorytetem. Premier cenił Marancewicza, jako wiernego bojownika, gotowego do każdej politycznej rozróby, dobrego politycznego dysponenta tajnych służb, myśliwego, gotowego szczuć sforę na każdego wskazanego zwierza. Ale potrzebny mu był również przewodnik stada, za którym wszystkie psy pójdą jak w dym. I taką w swoich planach rolę przeznaczył dla Zawarskiego.
- I co z Zawarskim, zgodził się? - rzucił bez wstępów, kiedy tylko zamknęły się drzwi za Marancewiczem.
- Nie.