Dzień, w którym uciekłem
Wstrzymałem oddech. Przekręciłem klucz. Nacisnąłem klamkę.
*****
Z Laurą poznaliśmy na studiach. Co prawda byliśmy na dwóch różnych wydziałach ale korzystaliśmy ze wspólnej uczelnianej biblioteki. Kilkukrotnie się do siebie uśmiechnęliśmy. Nic nie zapowiadało niczego głębszego, niczego na dłuższą metę. W gruncie, rzeczy nic nie zapowiadało niczego. Kiedyś wpadła na mnie. Rzuciła spłoszone: Przepraszam i zniknęła między regałami. Na korytarzu mijaliśmy się bez okazywania sobie czegokolwiek. Nie była ani piękna, ani okropna. Zwyczajna, a mimo to pociągała mnie coraz bardziej. Kilkukrotnie zamarzyło mi się w nią wejść. To było jedyne, co miałem. Myśli o niej i sobie. Byłem wciąż prawiczkiem, bez żadnego doświadczenia w podrywaniu kobiet, co nie znaczy, że całe młodzieńcze życie przejechałem na ręcznym. Na roku było nas tylko sześciu chłopaków, dziewczyn zaś prawie siedemdziesiąt, z czego jakieś czterdzieści podzielonych przez nas w kategoriach: spoko / dobra / na dzidę. Pozostałe były: chujowe albo chujowe na maksa. Byliśmy młodzi i głupi. Piliśmy kiedy mogliśmy. Typowe studenckie życie. Na koniec drugiego roku wszyscy spotkali się w lesie na ognisku. Cel był jeden. Najebać się. Istniała jeszcze misja dodatkowa. Zaliczyć którąś lub któreś. Jeśli się da oczywiście. Dochodziły do mnie informacje, że kilka koleżanek mogłoby się przede mną otworzyć. Laura nigdy z nami nie imprezowała. Do tamtego dnia. Przyszła razem z którąś z dziewczyn, które należały do kategorii chujowych na maksa. Uśmiechnąłem się do niej i tyle. Trzymałem dystans. Jak to bywa na takich imprezach, ktoś już rzygał, ktoś się przytulał, zapewne byli już i tacy po. W głowie szumiało mi już na tyle dobrze, że miałem odwagę odezwać sie do Laury. Początkowo typowe, chujowe, lukrowane teksty: jak się masz, co słychać i tak dalej. Mogłem jeszcze zapytać: która godzina, ewentualnie czy bolało jak spadała z nieba. Siedzieliśmy, śmialiśmy się, ocieraliśmy się o siebie. Laura grała na gitarze. Happysad, Czerwone Gitary, Hey, Dżem. Typowa, ogniskowa, studencka muzyka. Umiesz zagrać: Strachy na Lachy - Jedna taka szansa na sto - spytałem. Umiała. Czułem, że to jest właśnie moja jedna szansa na sto. Gitara powędrowała w inne ręce, a my poszliśmy się przejść. Blisko siebie, w milczeniu. Zaczęliśmy się całować. Kiedy się ocknąłem leżeliśmy na ziemi. Swój pierwszy raz miałem za sobą. Obiecaliśmy sobie na tym nie skończyć. Kilka miesięcy później zamieszkaliśmy razem. Laury rodzice wyjechali za pracą. Mieliśmy własny kąt, rodzice co miesiąc przysyłali pieniądze. Rozmawialiśmy o książkach, słuchaliśmy muzyki, spacerowaliśmy ale przede wszystkim kochaliśmy się. Myślę, że w tamtym czasie, ręką częściej dotykałem jej wilgotną, ciepłą, małą broszkę niż swoją brodę.
Czy w tym wszystkim była miłość? No właśnie.
*****
Wstrzymałem oddech. Przekręciłem klucz. Nacisnąłem klamkę. Wszedłem do środka.
Zapach był mniej więcej zbliżony do tego, który znałem. Czego się spodziewałem? Zapachu rozkładającej się kobiety? Przeciągu i walających się wszędzie śmieci? Stada głodnych kotów? Po omacku wymacałem włącznik i włączyłem światło. Wszystko był takie jak kiedyś. Zdjąłem buty, odwiesiłem płaszcz. Z długiego korytarza przeszedłem do kuchni. Tu też wszystko było po staremu. Zeskrobałem z szyby w kuchni gazetę, nalałem sobie szklankę whisky, którą przezornie zapakowałem do walizki w G. Zgasiłem światło i popijając powoli patrzyłem przez okno. Jak przystało na kierownika rejonu, musiałem zaplanować od czego jutro zacząć. Bo właściwie od czego miałem zacząć? Przecież wciąż nie wiedziałem: po co kobieta która nie żyje mnie wezwała. Dolałem sobie whisky. Pracująca lodówka cicho poburkiwała.