DZIADEK JANEK
olny czas przy mechanice różnych samochodów ciężarowych i maszyn rolniczych, ponieważ w domu miał własny duży warsztat. Ja uczyłam się w Szkole Podstawowej przez indywidualne nauczanie w domu, dzięki czemu nauczyciele przychodzili i na miejscu udzielali mi lekcji ze szkolnych przedmiotów, których z roku na rok systematycznie mi przybywało coraz więcej. Jedynie zwolniona byłam z WF-u, muzyki, plastyki, po I komunii św. zwolniono mnie również z lekcji religii Naukę zawdzięczam przede wszystkim dyrektorowi tamtejszej Szkoły Podstawowej, który był ciotecznym bratem mojego dziadka Janka. On i moja mama poprosili go, aby zgodził się na moją wczesną edukację, nie było wtedy tak łatwo. Dzieci niepełnosprawne były biedne i bezradne w tamtych latach, w ogóle nikt nie przywiązywał szczególnej wagi do tego, iż w takiej a nie winnej sytuacji życiowej ,w jakiej sam się znalazł młody człowiek w niczym nie różni się od tych pełnosprawnych rówieśników i ma takie same potrzeby, ambicje jak pozostali co samodzielnie uczęszczają na lekcje do szkół. Mama musiała się najeździć w tej sprawie i niemal, wywalczyć jak dzielna lwica pazurami i zębami wręcz dla mnie tą podstawówkę. Niepełnosprawne dzieci i młodzież mogli tylko iść uczyć się do szkoły specjalnej o niższym poziomie nauczania od tego dla zdrowych uczniów. Ja bardzo chciałam być w tej normalnej dla większości podstawówce. Mama z ojcem też nie chcieli mnie nigdzie z domu oddawać. Jesienią i wiosną było znośnie docierać do mnie nauczycielom, bo przystanek autobusowy był bardzo blisko, autobusy kursowały. Najgorzej było zawsze w zimie. Zawieje, zamiecie, zaspy, bardzo ślisko na szosach, mrozy i do przebycia dla każdego z osobna nauczyciela trasa blisko 4 km. w obie strony od szkoły do mojego domu i z powrotem na piechotę, gdyż komunikacja wówczas przez bardzo złe warunki pogodowe w ogóle nie jeździła. Dziadek, aby pójść im i mi na rękę, żebym nie miała później zaległości w nadrabianiu całego materiału, co dzień zaprzęgał swojego konia do wozu i jechał od siebie okrężną drogą (3 km.) do Szkoły Podstawowej zabierał ich do mnie do domu furmanką. Następnie w mieszkaniu cierpliwie czekał do zakończenia się moich lekcji, które zwykle trwały całą godzinę zegarową, każda z osobna. Następnie z powrotem odwoził ich w swoim zaprzęgu konnym do szkoły bądź do domu. Na koniec zwykle o zmroku powracał do siebie. Babcia Ada nigdy nie miała dla mnie wolnego czasu. Zawsze dokądś się bardzo śpieszyła, nie przepadała także przebywać pod własnym dachem nad głową. Tamtego pamiętnego, marcowego dnia matka ojca wolała pójść do sąsiadów na pogawędkę, byleby nie być ze mną sam na sam. Przed wyjściem na chwileczkę wpadła do mnie i powiedziała: - Muszę iść teraz do Pomorskich po mąkę, bo sąsiad we młynie pytlował i obiecał mi, że i mi zrobi jej na święta. Zajmie mi to raptem pół godziny nie dłużej. Bardzo dobrze znałam jej te pół godziny, które często przedłużało się aż do zmroku. Więc odrzekłam do niej tylko pokornie: - dobrze idź babciu , posiedzę sama i poczekam na dziadka. Gdy tak wyczekiwałam na niego nagle poczułam się bardzo głodna. W lodówce były dzień wcześniej ulepione i ugotowane przez moją mamę pierogi z serem i ziemniakami (moje ulubione), ale bardzo zimne. Ona przed odejściem do kościoła mówiła mi, żebym w razie czego zawołała i poprosiła o przysmażenie kilku z ich mi do zjedzenia babcię Adę. Jej jednak za bardzo się śpieszyło. Dlatego nawet mnie nie zapytała czy czegoś potrzebuję? Gdybym ją osobiście poprosiła o tę przysługę dla siebie, to na poczekaniu odparłaby mi zwykle bez zastanowienia się: - nie lubię rządzić się cudzymi garnkami, najlepiej poczekaj cierpliwie na powrót mamy. Zimową porą to czekanie aż wróci moja matka trwało zazwyczaj od 8-smej do 15-stej po południu, gdyż rano autobus odjeżdżał do dalszej części wsi, a po południu przyjeżdżał z powrotem pod nasz przystanek. Głód tak już mi nie dawał spokoju, że w końcu podjechałam wózkiem inwalidzkim do lodówki, otworzyłam ją