Duszne lato cz.2 (+18)
***
Lipiec żarzył się aż do białości i kto żyw uciekał z miasta, aby zanurzyć rozpalone ciało w jakiejś odrobinie wody, choćby w byle tylko nadającej się do kąpieli kałuży. Jak na złość, państwowy powiatowy inspektor sanitarny zamknął z powodu sinic najpopularniejsze kąpieliska nad zalewem i trzeba było szukać ochłody gdzieś indziej.
Gospodynie domowe, ubrane w kolorowe podomki, okupowały jedyną w podwórku kamienicy ławkę, korzystając z kojącego cienia, rzucanego przez krzak czarnego bzu, który swoim odurzającym smrodem wprowadzał je w jakiś hipnotyczny trans. Oczami wyobraźni zaglądały właśnie do garnków z gotującym się obiadem albo w oczy swoich mężów pijaków i nierobów, odpowiedzialnych za nieznośny upał, zapach zupy botwinkowej w dusznej kuchni czarną ospę, koklusz, czyli za wszystko zło na tym łez padole.
Patrzyły na Kloca, co akurat przechodził, jak na ślimaka, pełznącego środkiem podwórza, które przypominało im rozgrzaną patelnię. Pewnie modliły się w duchu, żeby się zaraz usmażył i dzięki temu oszczędził jakiejś niewinnej kobiecie siedzenia na ławce pod obrzydliwie capiącym krzakiem baźnika w taki skwar, kiedy tymczasem chłopak - już jakoj mąż albo konkubent - będzie sobie leżał w jakimś rowie melioracyjnym, rozebrany do pasa i z przyjemnie chłodną butelką taniego wina pod pachą. Wszystkie one miały szeroko rozstawione nogi i wszystkim było widać majtki.
Klocu nie wiedział, czy to dla ochłody, czy może od tego myślenia o mężach-pijakach. Nie zawracał sobie zbytnio tym głowy, bo chwilę wcześniej wypatrzył przez okno, że ktoś wyniósł na śmietnik stolik kawowy i dwa krzesła. Postanowił dać im drugie życie, czyli zdrapać z nich drucianą szczotką poprzedniego właściciela i pomalować na biało, ponieważ zachciało mu się jakiejś odmiany. Czegoś, co choć na chwilę odciągnie myśli od bieżących spraw.
- Rozplaszczyły się i wietrzą bobry – burknął pod nosem, taszcząc zdobyczne meble.
Baby chyba nie dosłyszały, bo odpowiedziały chórem:
- A dzień dobry, dzień dobry sąsiedzie!
***
- Stał i gapił się na mnie tymi swoimi przymrużonymi ślepkami. Nienawidziłam go. A on śmiał się ze mnie. Jak inaczej mogłam zinterpretować te iskierki w jego oczach? W innych okolicznościach, nawet by mi się to podobało. No i gdyby to ktoś inny na mnie tak patrzył. Ale nie wtedy i nie on. Cieszyłam się w duszy, że go tak łatwo rozszyfrowałam. „Niech sobie nie myśli, że jest taką nieotwartą księgą. I niech sobie nie myśli, że ja jestem taka głupia! - pomyślałam” W tym momencie, poczułam straszliwą pustkę. Jestem sama wśród tych wszystkich ludzi. „Gdyby tu była Julka, moja najlepsza przyjaciółka... Nie widziałyśmy się już tak dawno, mam jej tyle do opowiedzenia”. Postanowiłam, że wieczorem do niej zadzwonię, koniecznie. Ale wtedy, w tym autobusie czułam się jak na bezludnej wyspie, gdzie za palmę robił ten idiota. Dobre porównanie. Wyobrażenie sobie jego w charakterze palmy, na krótką chwilę poprawiło mi humor. Chcąc skonfrontować jego wygląd ze swoim wyobrażeniem, lekko uniosłam głowę i obrzuciłam go szybkim spojrzeniem. „O zgrozo, on się dalej na mnie gapił!” Pomyślałam, że to jakiś zboczeniec. „Spokojnie, bez paniki! Czego uczył mnie trener? Kopa w jaja i torbą w tą gogusiowatą gębę”. Z torbą byłby problem, bo akurat miałam laptopa. „Dobra, dwa solidne kopy powinny wystarczyć, a później narobię takiego wrzasku, że mu się odechce”. I wtedy naszły mnie wątpliwości. „A jeśli on jest silny jak byk? Powali mnie tu i teraz, przy tych wszystkich ludziach, zadrze mi spódnice i zerwie majtki? Zaraz, jakie ja mam dzisiaj majtki? Aha, te koronkowe. Zedrze ze mnie majtki i... Czy on się przypadkiem uśmiechnął? Już tak bezczelnie, od ucha do ucha?” Facet miał tupet. To była jakaś szowinistyczna świnia. Przecież mnie nie znał. Może mam chłopaka, z którym się kochamy nad życie. Przecież nie mam wypisane na czole, że aktualnie jestem sama. Marek, to zwyczajny debil był. Pomyłka. Porażka życiowa. „A może oni mają jakiś czujnik?” Musiałam sprawdzić ten uśmiech, czy przypadkiem mi się nie zdawało. Wysiadał, ale się jeszcze odwrócił. Postanowiłam poczeka, aż się zamkną za nim drzwi autobusu. Wtedy też się uśmiechnę, a co mi tam. Przecież on nie zatrzyma autobusu i nie wsiądzie z powrotem. „O Jezuuuuu! Zatrzymał, wsiadł! Co teraz będzie - pomyślałam?”